- Połamałem wszystko lub prawie wszystko - przyznaje Robert Kościecha. - Miałem złamane żebro, palce, trzy kręgi, udo, lewy nadgarstek, kość śródstopia. Mam wyliczać dalej? W 2007 roku, który był dla mnie bardzo udany pod względem sportowym, miałem też strasznego pecha. Doznałem wówczas trzech poważnych kontuzji. Groziło mi, że nie będę mógł szklanki utrzymać w dłoni. Doktor Damian Janiszewski bardzo mi pomógł.
Kościecha już do końca życia będzie miał w ciele dwie blachy trzymające łokieć oraz 16 śrub. Do tego ma jeszcze dwa pręty podtrzymujące złamaną kiedyś kość uda. - Doktor mówi, że nie ma sensu się katować i wyciągać tych prętów i blach. Na szczęście, można powiedzieć z przymrużeniem oka, nie dają mi one w kość. Na bramkach nie piszczę. Inna sprawa, że czasem poczuję blachę i gdzieś coś zaboli - komentuje Kościecha.
Mimo wielu kontuzji i pobytów w szpitalu nigdy nie powiedział pas, choć miał wątpliwości. - Po każdej ciężkiej kontuzji wracało pytanie, po co mi to. Obiecywałem sobie, że to już koniec. Ale po dwóch tygodniach ból mijał i mijała złość. Zadawałem sobie pytanie, co lubię robić najbardziej i wychodziło na to, że speedway. Dopiero po sezonie 2015 miałem dosyć - stwierdza były żużlowiec.
Dlaczego w końcu, po 21 latach jazdy w lidze, zgasł w nim entuzjazm? - Przestało mi to sprawiać radość - przyznaje. - Poza tym w ostatnich latach jeździłem już w pierwszej lidze, gdzie są problemy finansowe. Nie chciałem się użerać z działaczami. Inna sprawa, że to miało drugorzędne znaczenie. Na szczęście, po rezygnacji, zadzwonił do mnie Jacek Gajewski, menedżer Get Well Toruń i trafiłem do klubu jako trener.
ZOBACZ WIDEO Falubaz musi spełnić jeden warunek. Wszystko w rękach Hampela
Kościechę można nazwać człowiekiem z żelaza. Przeżył wiele. Na początku kariery, gdy miał 22 lata, połamał kręgi. Później lekarze powiedzieli mu, że miał szczęście, bo złamał krąg blisko rdzenia. Niewiele brakowało, by wylądował na wózku. 10 lat temu ponownie usłyszał, że może zostać kaleką. - W maju 2007 roku złamałem rękę. Wróciłem z prętem w środku. Rywal mnie jednak skosił tak, że prawie wyrwał mi rękę. Jak lekarze pokazali zdjęcia, zrozumiałem, że mam problem. To wtedy usłyszałem, że nie będę mógł szklanki podnieść. Ostatecznie doktor Janiszewski i rehabilitanci wyciągnęli mnie z kłopotów - opowiada Kościecha.
Indywidualnie nie osiągnął niczego szczególnego, drużynowo było lepiej. Dwa razy został mistrzem Polski. - Największym plusem kariery było jednak, że poznałem na torze znakomitych ludzi, z którymi utrzymuję kontakt. Poza tym - nie raz jest tak, że człowiekowi nie chce się iść do pracy, a ja zawsze robiłem to, co kocham. Jak był jeszcze wynik fajny, to mordka się cieszyła - przyznaje.
Kościecha nie ma wrogów. Lubi się pośmiać, pożartować, ludzie go za to szanują. - Na pewno znaleźliby się tacy, co za mną nie przepadają. Inna sprawa, że w trakcie przygotowań do benefisu przekonałem się, jak wielu mam przyjaciół. Pomaga Jacek Gajewski, pomaga właściciel, ale i też byli sponsorzy i wielu innych ludzi. Zakończyłem karierę i nie jestem gościem, przed którym inni zamykają drzwi - mówi.
Roman Kościecha, tata Roberta, też był żużlowcem, ale wcale nie chciał, żeby syn szedł w jego ślady. - Rodzice zabraniali, tata wiedział, że to niebezpieczne. Po skończeniu szkoły podstawowej umówiłem się jednak z rodzicami, że ja zdam do technikum spożywczego i skończę je, a oni podpiszą mi zgodę na żużel. Wszyscy dotrzymaliśmy słowa.
Na sobotnim benefisie Kościecha ma zamiar założyć kevlar i wyjechać na tor. - Przez ostatnie półtora roku przytyłem. Dziesięć kilo mi przybyło. W kevlar jednak wejdę. Bez ochraniaczy, ale jednak. Trenowałem ostatnio trochę, cztery kółka spokojnie zrobię. Będą też inne atrakcje dla kibiców, bo na tor mają wyjechać dawne gwiazdy Apatora: Wojciech Żabiałowicz, Jan Ząbik i Eugeniusz Miastkowski - kończy Kościecha.
Skoro jednak autor nie zadbał aby ubrać artykuł w bardziej wiarygodny tytuł, napiszę że karierę zaczynał jak to mówią za mnie i za mnie Czytaj całość
Pamiętam, że byli też inni.