Stefan Smołka: Podium pamięci

 / Rafał Kurmański
/ Rafał Kurmański

Memoriał poświęcony pamięci Łukasza Romanka w doskonałej międzynarodowej obsadzie, po raz trzeci z pasją organizowany przez prezesa Andrzeja Skulskiego jest wydarzeniem o zasięgu światowym, nawiązującym do najlepszych tradycji wielkich sportowych świąt na rybnickim stadionie z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

Samo zorganizowanie tego przedsięwzięcia logistycznego i biznesowego na taką skalę w Rybniku jest sukcesem. To jest zasługa samego prezesa Skulskiego, którego wspierają przede wszystkim niezawodni i oddani działacze klubu Rybki z Chwałowic, tacy jak kierownik zawodów Antoni Szymik, Tadeusz Matuszewski i cały sztab ludzi bezimiennych a nad wyraz pożytecznych. Jest wśród nich także syn pana Andrzeja. Osobną grupę stanowią ludzie skupieni wokół pana Krzysztofa Mrozka – głównego menedżera, sponsora i przyjaciela domu państwa Romanków. Dla tych ludzi śmierć Łukasza była swego rodzaju końcem świata. To jego, Krzysztofa Mrozka osobiste wysiłki – namowy i perswazje dały w końcu efekt w postaci zgody ojca Łukasza na rozegranie turnieju, pod jednym wszakże warunkiem: – że zorganizują go Rybki Rybnik z Andrzejem Skulskim. No i poszło… – Nie byłoby tego turnieju, gdyby nie pan Mrozek – twierdzi stanowczo Andrzej Skulski. Gdy chodzi o silną obsadę zawodów, to są także dodatkowo osobiste starania prezesa Mariana Maślanki z częstochowskiego Włókniarza, w którego kompetencje w tym zakresie nikt wątpić nie może. Silna obsada turnieju to jest u Skulskiego kanon, ale nie jest to sztuka dla sztuki – za wszelką cenę szacuneczek dla asów, raczej ostra selekcja wszystkich chętnych. Szanse na zaistnienie dostanie w sobotę również grupa zdolnej młodzieży, na wzór owych ekscytujących turniejów, swego czasu perfekcyjnie organizowanych przez Janusza Woźniaka z Warszawy. Dodać się godzi, iż nie jest to impreza dla zysku. Świadczą o tym choćby rozsądne ceny biletów, darmowy wstęp dla dzieci. Stało się już dobrą tradycją, iż dochód netto przeznaczany jest na szczytne cele, m.in. wsparcie w leczeniu uwielbianego wśród rybnickich fanów żużla red. Krzysztofa Hołyńskiego, Domu Dziecka w Rybniku, Integracyjnego Klubu Sportowego czy Fundacji Anny Dymnej. W tym roku nie będzie inaczej – zapewnia Andrzej Skulski.

Specyficzny jest memoriałów czar. Pełny stadion – namiastka Grand Prix IMŚ. W Rybniku zaniechano Red. Jana Ciszewskiego, który na tym stadionie wyrósł na ogólnopolską gwiazdę mediów, zaniechano niestety Antoniego Woryny, którego pamięć winna być w tym miejscu szczególnie czczona, ale został nam Łukasz Romanek. Nie dajmy go sobie wyrwać z pamięci. Mocno obsadzony turniej żużlowy jest dla tych co odeszli najlepszym – żywym pomnikiem. Jest też okazją do przypomnienia sylwetki tego zdolnego żużlowca, który zmarł bez mała 3 lata temu zostawiając po sobie rozpacz i pustkę. A także dwóch innych – jemu podobnych biedaków, odchodzących równie nagle dwa lata wcześniej – przed pięcioma laty.

Łukasz urodził się w roku 1983 w Knurowie, mieszkał w Wilczy, dokładnie w połowie drogi z Rybnika do Gliwic. Tam dzieciak żył, uczył się, rozwijał swoje zdolności. Kiedy zapragnął zostać żużlowcem, to kierunek Rybnik stał się naturalną koleją rzeczy. Ojciec, jak ojciec, nieba przychylał pupilkowi, tym bardziej, że syn wykazując szczególne zdolności do speedway’a pozostawał wciąż grzecznym, ułożonym chłopcem. Na polu przy domu Romanek senior wybudował juniorowi prowizoryczny tor. Oto dlaczego Łukasz do sezonu przystępował zawsze świetnie przygotowany fizycznie, dobrze spasowany z maszyną. Charakteryzowały go znakomite starty i mądre rozgrywanie pierwszego łuku, co stanowi esencję żużlowego ścigania. Wśród rówieśników w tym elemencie nie miał sobie równych. Jedynym sposobem na Romanka dla niektórych było przedłużanie prostej z wpisywaniem szybszego rywala w twardy płot. Przypomnę, że nie było jeszcze na początku wieku w powszechnym użyciu owych bezpieczniejszych dmuchanych band.

Łukasz Romanek – na swoją zgubę – za młodu wygrywał. Zdążył wywalczyć w Pardubicach tytuł Mistrza Europy Juniorów w roku 2001, potem dołożył do kolekcji tytuł Młodzieżowego Indywidualnego Mistrza Polski za rok 2003. Rok później w Pile był trzeci w finale MIMP. Dla przypomnienia znakomitą formą błyszczał tuż przed finałem młodzieżowym w Lesznie w 2002 roku. Niestety wtedy to właśnie coś pękło pod kaskiem Łukasza. Uderzenie wbitego w płot żużlowca już w pierwszym wyścigu wyglądało koszmarnie. Uraz głowy, silne stłuczenie, wstrząs mózgu – utrata przytomności. Stanął już wtedy na cienkiej krawędzi życia i śmierci. Nigdy już potem nie odzyskał tej samej odwagi na pierwszym łuku, a przegrany start raczej oznaczał przegraną. Na dobitkę tuż po nadspodziewanie szybkim powrocie na tor jeszcze raz został potraktowany brutalnie przez tego samego sprawcę – z pobłażliwą reakcją sędziego. Refleks pozostał ten co dawniej, tym wygrywał wciąż biegi oraz nieraz całe zawody. Ale faktem jest, iż zatrzymał się w dynamice swojego sportowego rozwoju. Pozostała ogromna, chorobliwa ambicja, ale idąca niestety w parze z urazem psychicznym – ewidentną blokadą, powodującą niespełnienie. Dodać trzeba, że urosły oczekiwania kibiców, często bezwzględnych wobec przegranych. Uporczywe gwizdy po biegowych przegranych Łukasza były jakoś szczególnie zjadliwe, głośne, zdające się wołać okrutnie: – Nie wybaczamy ci synku przegranych, bo rozbudziłeś nasze nadzieje bardziej od innych! Za dobry byłeś, więc teraz nie damy ci być takim sobie średnim żużlowcem! Masz dwa wyjścia: być najlepszy i tylko najlepszy, albo… odejść. Będąc zaledwie drugim, też dla nas będziesz przegranym. Taka presja wrażliwych ludzi zabija. Tylko sam Łukasz wiedział co działo się w nim głęboko, gdy po przegranym biegu zjeżdżał do parkingu. Nikt nie widział łkania, gdy łzy strumieniami wylewały się spod maski na plastron z wizerunkiem żarłocznego rekina. To nie były krople potu. Rozpaczy przegranego żużlowca nie widać, tak jak obserwować możemy każdy grymas na twarzy boksera, piłkarza, gimnastyka czy biegacza w zbliżeniach kamer.

Ten memoriał – memento powinien także poniekąd upamiętniać dwóch innych młodych żużlowców tragicznie ginących z własnej ręki, a mianowicie śp. Roberta Dadosa i Rafała Kurmańskiego. Wszyscy trzej odeszli w przeciągu dwóch lat. Całe podium straceńców musiało zostać obsadzone. W marcu 2004 roku popularny Dadi – mistrz świata juniorów z roku 1998 – zrealizował skutecznie kolejną próbę samobójczą. Dokładnie dwa miesiące później w porywie chwilowego kryzysu odszedł Rafał Kurmański – wielki talent zielonogórskiego sportu żużlowego, młodzieżowy wicemistrz Europy. Wszyscy trzej mieli wszelkie predyspozycje, żeby stać się czołowymi żużlowcami świata pierwszej dekady XXI wieku. Nie wytrzymali presji otoczenia? Nie lubili przegrywać z innymi. Każdy z nich poddał się tylko samemu sobie. Tę najtrudniejszą walkę z samym sobą przegrali bez żadnych wątpliwości.

Dziś wciąż aktualne pozostają pytania dlaczego. Szukanie winnych byłoby podłością, zwłaszcza pośród najbliższych, którzy z ukochanym synem, wnukiem, podopiecznym, wychowankiem, chłopakiem, przyjacielem, stracili cały sens życia. "Kto jest bez winy niech rzuci kamieniem". Każdy z nas dołożył cegiełkę do tego muru obojętności, który rósł i rósł aż… przerósł słabego człowieka.

Możemy z pewnością mówić o ofiarach systemu. Od lat podtrzymywane są w Polsce wypaczone zapisy, a mówiąc bez ogródek – kompletnie porąbane rozwiązania regulaminowe, które miały w założeniu wspierać młodych żużlowców poprzez obowiązkowe starty w meczach ligowych. Po kiego diabła? – pytam. W swej istocie windując sztucznie jednych, którzy tego wcale nie potrzebują, drugich prowadzą na manowce. Spadek z wysokiego konia zawsze jest bolesny, dla niektórych jest szokiem łamiącym młode życie. Kluby dostosowują swoje strategie działań do optyki Centrali, a tam nikt nie pyta czy szkolisz – masz mieć! No to mają, tu i ówdzie przypadkowych ścigantów z łapanki, albo naprędce farbowanych na biało-czerwono "rodaków" spod fiordów, znad Dunaju i Wołgi. Nieraz zdolnych – to prawda! Ale czy tu gdzieś nie czai się zło?

Kluby szkolące zostawiane są samym sobie. Brak systemowych rozwiązań w kwestii odgórnego finansowania ośrodków miniżużla – dla najmłodszych, gdzie wykuwać się winny przyszłe kadry profesjonalistów. Te sfery zostawione są entuzjazmowi najczęściej anonimowych zapaleńców i dobrej woli samorządów miast i gmin. To za mało. Młodzi polscy żużlowcy potrzebują zwykłych, mądrych i prostych zasad, dużej ilości startów, ale w swojej grupie wiekowej, w motywacyjnie skonstruowanej dla nich Lidze Juniorów, skąd najlepsi będą i tak wyławiani dla ligi bez cienia wątpliwości, bo w zdrowych układach to się zawsze bardziej opłaci. Nakazy startów natomiast w zrównoważonym rozwoju młodego sportowca więcej mogą zepsuć, niż w długofalowej perspektywie naprawić. Wiek młodzieżowca na użytek ligi juniorów i rozgrywek młodzieżowych powinien być, tak przy okazji, podniesiony do 23, a nawet 24 lat. To jest jakaś granica rozsądku, potwierdzana zresztą przez psychologów, choćby przy okazji propozycji warunkowych praw jazdy. Handel juniorami, dozwolony rzecz jasna, bez ich nakazu startów w lidze będzie miał zupełnie inny naturalny wymiar – bez tak widocznego dziś aspektu demoralizującego.

Romanek, Kurmanek, Dadi – nasze bolesne wyrzuty sumienia – stoją już po drugiej stronie cienia. Te przykłady tragiczne powinny uczyć, bo wiele nam mówią. Zamiast dziś podziwiać ich kunszt jazdy na motocyklu, wspominamy ich krótkie doczesne trwania. W naszej pamięci pozostaną na zawsze wielcy. Dusze ich zagubione racz otulać miłosierdziem swoim, Panie!

Stefan Smołka

Źródło artykułu: