W Warszawie byłem pierwszy raz. Tak naprawdę to nawet nie za bardzo wiedziałem jak dotrzeć na PGE Narodowy. Postanowiłem więc, że na stadion wybiorę się metrem. W nim na pewno natknę się na ludzi, którzy podążają w tym samym kierunku co ja - pomyślałem. Nie myliłem się. Biało - czerwone wagony spowiły Warszawę w całości. Poczułem się jak w Chinach gdzie ludzi nierzadko upychają do ich środka i ciężko wbić nawet szpilkę. Z przodu pan Mietek, a z tyłu na ramieniu pani Danusia. Trudno dotrzeć na ten stadion, tak bez azymutu. Długo by mi "z buta zeszło?" Zagaiłem pierwszego lepszego łysego gościa owiniętego szalikiem w polskie barwy. - Panie, już wjeżdżając do Warszawy czuć zapach stadionowej kiełbasy. Trafiłby pan "na bank".
Wytaczając się z mojego środka lokomocji złapałem trochę oddechu, bo powoli zaczynałem sobie uświadamiać, co czują sardynki. Zgodnie z zaleceniami poszedłem więc za wonią palącego się grilla. Ale tam rarytasów było więcej. Żeby wszystkiego spróbować pewnie musiałbym wydać majątek. Nie męczyłem więc nozdrzy i oczu, tylko udałem się do środka stadionu.
Tam już od przekroczeniu bramy można było usłyszeć kto wygra. Zastanawiałem się czy nie zawrócić na pięcie wszak wyniki już znane. Pomyślałem "sprawdzę" te typy. Pierwsze serie wskazywały na to, że to może być w końcu polskie Grand Prix. Nasi szli jak burza. Jak nie wygrywał jeden to zaraz poprawiał następny. - Patrz Marcin może będzie powtórka z Daugavpils - nawiązał jeden do zeszłorocznej łotewskiej rundy gdzie wszystkie miejsca na podium zajęli Polacy. - Nie no panowie, spokojnie. Znowu pompujecie balon, po zaledwie dwóch biegach - strofował inny z fanów przysłuchujący się dyskusji. Inna sprawa, że wyglądał na kogoś kto wlał w siebie już hektolitry piwa. Ale wysławiał się dość racjonalnie.
Po karambolu z udziałem Emila Sajfutdinowa i Krzysztofa Kasprzaka zrobiłem rundkę wokół korony. Nie zrobiłem pół kroku, kiedy dało się usłyszeć. - Matko kochana. Gdyby to były drewniane deski, a nie dmuchawce, trudno sobie wyobrazić, że Rosjanin wychodzi z tego bez szwanku.
Punkty gastronomiczne wewnątrz o dziwo nie pękały w szwach. Podszedłszy do lady byłem pierwszy, nie miałem kłopotów z kupieniem mrożonej herbaty. Sympatyczna pani z obsługi pożegnała mnie jeszcze szerokim uśmiechem, a ja na odchodne zapytałem. - Interesujesz się żużlem? - Eee ja tylko do roboty przyjechałam - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością. Takich ludzi było więcej. Ochroniarzy też zbierali z całej Polski. Kielce, Rzeszów to tylko niektóre miasta.
Zawody nabierały rumieńców. Za kim jesteś zapytałem znajomą? - Za Maćkiem. - A ty? - zagadnąłem jeszcze towarzyszącą jej koleżankę. - Za Zengotą - zgasiła mnie przypominając niejako, że nie zmieniła swoich zawodniczych preferencji. Grześka nie było, ale szał już tak. By dodać sobie trochę emocji wdepnąłem jeszcze wcześniej do jednego z punktów oferujący szeroki wachlarz zakładów. Przyznam się bez bicia. Nie trafiłem. Zagrałem na dobre wyniki Macieja Janowskiego, drugoligowca Grega Hancocka i Artioma Łaguty. Jakoś podskórnie czułem, że może "wejść". Wszystko szło dobrze, do czasu. Pogrzebał mnie Tai Woffinden. Nie spodziewałem się, że Brytyjczyk będzie w stanie osiągnąć tak świetny rezultat. Tai miał też sporo szczęścia. W ostatecznej rozgrywce stoczył batalię z Janowskim. - Gdyby zamiast Maćka jechał Pedersen, Tai by nie wygrał. Tak by mu trzasnął drzwi przy bandzie, że z Woffindena nie byłoby co zbierać - zauważył kibic z Zielonej Góry.
ZOBACZ WIDEO Wielkie emocje w derbach Sewilli [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Mimo wszystko swoją "miękkością" jazdy Janowski i tak już sporo osiągnął. I to właśnie on za każdym razem jest najbliżej tego żeby na Narodowym zagrano wreszcie Mazurka Dąbrowskiego dla żużlowca. - Eee, do du... Jestem czwarty raz i jeszcze Polak nie wygrał - zaklął po finale pan Roman. - Za rok nie przyjeżdżam. Pewnie wtedy "nasz" zatriumfuje. - Jest pan strasznym malkontentem - odburknął mu kolega z krzesełka obok. Obiecał sobie też, że nie zedrze głosu. Słowa nie dotrzymał. Znów wyjeżdżał z nadwyrężonym gardłem. I znów lekko zawiedziony.
Mimo wszystko takich kibiców znalazło się niewielu. Każdy wychodził z PGE Narodowego z poczuciem spełnionej misji. Polak na "pudle"? Odhaczone. - Teraz na starówkę, browar czeka. Napijemy się wreszcie czegoś porządnego, a nie tego sikacza - rozmawiali dwaj koledzy. Wyglądali na takich, co końcówka turnieju mogła im umknąć. Ale na powtórkach dowiedzą się, kto znalazł się w finale. Warto bowiem wrócić jeszcze raz do emocji dwunastego maja.