W sobotę wielki powrót Śląskiego do wielkiego żużla. Za kilka chwil odbędzie się ostatnia, czwarta finałowa rudna o tytuł indywidualnego mistrza Europy. Do tej pory na chorzowskim gigancie rozegrano siedem finałów mistrzostw świata oraz dwie rundy z cyklu Grand Prix. To właśnie tu, na tym stadionie, polski żużel święcił największy triumf, czyli złoto Jerzego Szczakiela w pamiętnym finale w 1973 roku. Dla wielu z nas to miejsce szczególnych wspomnień, chwil i przeżyć. Nie tylko związanych z wydarzeniami podczas zwodów, ale i podróżami na Śląski, który działał na wyobraźnię zawodników, dziennikarzy i tysięcy kibiców, którzy przybywali do "Kotła Czarownic" z każdego żużlowego zakątka Polski.
- Ja w Chorzowie robiłem sześć finałów jako szef biura prasowego - mówi Adam Jaźwiecki, dziennikarz sportowy. - Nie można porównywać obecnego wyglądu Śląskiego z tym z zamierzchłych czasów. To dwa różne światy. Śląski wrócił... i bardzo dobrze. Zobaczymy, co będzie dalej. Mnie się marzy cykliczna impreza w stylu Zlatej Prilby w Pardubicach. Oczywiście ze wspomnień, to najbardziej pamiętny jest Szczakiel i pierwszy polski mistrz świata - dodaje Jaźwiecki.
2 września 1973 roku. Ciepła jesienna niedziela. Już od rana w radioodbiornikach w całej Polsce szalała informacja, że rodak został mistrzem świata. Ryszard Szurkowski w sobotę został najszybszym kolarzem globu. Żużlowa Polska zamarła w oczekiwaniu. Trzy lata wcześniej we Wrocławiu nie udało się pokonać Maugera. Może tym razem...
- Tego dnia - jak zwykle - wstałem o piątej rano. Motocykle były w domu mojego mechanika, który pojechał do Opola dokonać ostatnich szlifów przy sprzęcie. Rano po jego powrocie pojechaliśmy do kościółka niedaleko stadionu, który był usytuowany na takim małym wzgórku. Do dziś nie wiem dlaczego, ale ksiądz pokropił te motory. Wróciliśmy do hotelu i poszedłem się zdrzemnąć. Wydawałoby się, że w takim dniu mógłbym nie zmrużyć oka. Tymczasem po obiedzie spałem tak twardo, że musieli mnie budzić - opowiada Szczakiel. - Przed finałem myślałem tylko o tym by nie dać plamy i znaleźć się w pierwszej dziesiątce - dodaje.
ZOBACZ WIDEO Tomasz Dryła, nSport+: W piątce najlepszych trenerów widziałbym Adama Skórnickiego
- To był największy stadion w Polsce i wyzwalał w nas dodatkowe podkłady adrenaliny - mówi Zenon Plech, który jako zaledwie 20-latek sięgnął po brąz w tych pamiętnych zawodach - Ja podobnych odczuć nie miałem i do turnieju podchodziłem z dużym spokojem. Stutysięczna publiczność nie robiła na mnie żadnego wrażenia - tłumaczy zaś Jerzy Szczakiel. - Przed zawodami miałem jedno założenie: nie chciałem być ostatni, bo nie chciałem żeby się ze mnie śmiali. Przydarzyło mi się coś takiego dwa lata wcześniej w Goeteborgu i ta myśl mnie nieco prześladowała. Zawody w końcu wystartowały, a reszta to już historia - śmieje się pan Jerzy.
Szczakiel został mistrzem świata, a faworyt publiczności, młodziutki Zenek Plech zgarnął brązowy medal po nieco pechowych dla siebie zawodach. Do annałów przeszedł niefortunny wywiad Jana Ciszewskiego na żywo w telewizji z dwoma polskimi bohaterami finału 73. Ciszewski wyraźnie dał odczuć, że jest nieco rozczarowany zaskakującymi rozstrzygnięciami i chętnie widziałby Plecha i Szczakiela w odwrotnych rolach na podium.
- Tę rozmowę doskonale pamiętam, ale nie czułem dyskomfortu, bo byłem za bardzo oszołomiony. W ogóle nie zwracałem uwagi na to co on tam gada. Głęboko przeżywałem swój sukces - przekonuje Szczakiel. Skąd ta słabość dziennikarska u Ciszewskiego, który znany był ze słabości do hazardu? - Musi pan spytać Ciszewskiego - w swoim stylu odpowiedział "Super Zenon". - Zenek był ładny chłopak. W swoich czarnych długich i pięknych włosach wyglądał jak dziewczynka i był bożyszczem kibiców - tłumaczy ze swadą Szczakiel. - Zaraz potem rozpoczynały się bankiety i świętowanie, ale ja ten dzień przeżywałem zupełnie inaczej. Udałem się na grób matki, która odeszła dwa miesiące przed finałem i w hołdzie złożyłem jej laurowy wieniec - opowiada mistrz.
- Pierwszy raz na Śląskim byłem przy okazji Grand Prix w 2002 roku - mówi przewodniczący GKSŻ Piotr Szymański. - W pamięci utkwił mi brudny pociąg, którym jechałem na Śląsk oraz szary katowicki dworzec, na którym szukałem połączeń komunikacyjnych, aby dostać się na stadion. Teraz Polska nam pięknieje. Bardzo chciałem pojechać na finał światowy w 1986 roku, ale miałem wtedy zaledwie 14 lat i rodzicie nie puścili mnie w tak daleką podróż z Poznania.
Szymański triumf Nielsena oglądał w telewizji i dzieli się ciekawym wspomnieniem tak charakterystycznym dla tamtej epoki żużla i polskich mediów. - Gdy ważyły się losy tytułu i zawody wchodziły w decydującą fazę transmisję przerwano z powodu żelaznej pory nadawania Dziennika - wspomina Szymański. - To był czas, w którym każdy punkt zdobyty przez polskiego zawodnika w finale światowym był traktowany jak sukces. Dziś jest dokładnie odwrotnie. Każdy punkt stracony przez naszego zawodnika jest odbieramy jak tragedia narodowa. Trzeba z tym żyć. Ja tylko dopowiem, że powinniśmy cieszyć się każdym sukcesem, bo nie wiadomo jak to będzie w przyszłości. Kiedyś swoje pięć minut mieli Anglicy, potem Duńczycy i Amerykanie. Cieszmy się z tego, co mamy i nie narzekajmy, że za dużo wygrywamy -kończy Szymański.
- Wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo pozostaniemy potęgą. Następców nie brakuje. Nieprzerwanie wypływają nowi utalentowani chłopcy, którzy chcą pracować i osiągać sukcesy. Mają ku temu stworzone warunki, a więc nie ma przeciwwskazań aby utrzymać złotą passę w kolejnych latach - snuje wizje pierwszy polski mistrz świata.
- Miałem okazję być na wszystkich ważniejszych zawodach na tym obiekcie - mówi z kolei Henryk Grzonka, dziennikarz Radia Katowice. Każdy z finałów wniósł pewną symbolikę w historię żużla. To tu w 1973 roku mieliśmy największą frekwencję na zawodach żużlowych. To tu w 1976 roku po raz pierwszy na czterozaworowym silniku Weslake wygrał Peter Collins. To tu w 1979 roku Ivan Mauger wyśrubował rekord wszech czasów i sięgnął po szósty tytuł mistrza świata, a także po raz pierwszy w historii na podium mistrzowi towarzyszyła jego żona, z kolei Hans Nielsen po triumfie w 1986 roku na cześć tego wydarzenia sprezentował sobie konia i nazwał go "Śląski" - opowiada Grzonka.
- Ten triumf Hansa, to moje najmocniejsze skojarzenie ze Śląskim - wspomina Mirosław Woryna, ojciec Kacpra Woryny, lidera ROW-u Rybnik i "dzikiej karty" na Tauron SEC w Chorzowie. - W 1973 roku nawet nie byłem na finale, bo tata (Antoni Woryna) startował wtedy w Anglii w Poole Pirates, a ja grzecznie zostałem w domu. Za to finał w 86 już pamiętam bardzo dobrze. Cały rząd, gdzie siedziałem, kibicował urodzonemu zwycięzcy Erikowi Gundersenowi, który miał zdobyć swój trzeci tytuł pod rząd. Ja nieco na przekór trzymałem kciuki za Hansem. No i wygrał Hans. Kibicowałem m.in. z tatą i dziewczyną, która okazała się ostatnią moją sympatią przed mamą Kacpra - opowiada Mirosław.
- Zaś w 1978 roku na finale mistrzostw świata par wcieliłem się nieco w rolę maskotki, która otwierała finał. Otóż na swojej małej motorynce przewodziłem kawalkadzie wuesek, która przywiozła zawodników do prezentacji. Mój tata był wtedy trenerem Unii Tarnów. W sumie jako trener udzielał się jeszcze w Rybniku, Opolu i Świętochłowicach. W ogóle jeśli ludzie pytają mnie dlaczego nie zostałem żużlowcem to odpowiadam tak: jeszcze jako dzieciak zaliczyłem wspomniane cztery kluby i wyjechałem do prezentacji na finale mistrzostw świata, a więc moja kariera jako żużlowca została spełniona - śmieje się Woryna senior.
- Wróciłem na ten stadion po blisko 45 latach. W tę piękną wrześniową niedzielę wyruszyliśmy z kolegą na MZ 250 w daleką podróż na finał do Chorzowa. Miałem szesnaście lat i akurat zapisałem się do szkółki - mówi z kolei Stanisław Chomski, jeden z najlepszych trenerów w naszym kraju. W tamtych czasach finał mistrzostw świata działał na wyobraźnię młodego chłopaka niezwykle pobudzająco. - Kolorowe kombinezony, sława Maugera i Olsena oraz piękna walka na torze. Na dodatek wypełnione po brzegi trybuny Śląskiego. Tego nie da się opisać. Patrzyłem na to wszystko z otwartą gębą. W tych siermiężnych czasach takie chwile były dla nas jak sen na jawie. Nie tylko dla kandydata na żużlowca, ale dla każdego kibica w Polsce - opisuje Chomski. - Siedziałem, o tam - tu opiekun gorzowskiej Staleczki wskazuje na główną trybunę i zamyśla się. - Wtedy to była przeciwległa prosta. Nigdy ani wcześniej, ani później niczego podobnego nie przeżyłem.
Grzegorz Drozd