Żużel. Zawodnicy pytają gdzie kasa, a prezes Wandy zapadł się pod ziemię. Czy to koniec żużla w Krakowie?

 / Na zdjęciu: Paweł Sadzikowski
/ Na zdjęciu: Paweł Sadzikowski

Prezes Speedway Wandy Kraków przepadł jak kamień w wodę. Zawodnicy chcieliby się dowiedzieć od Pawła Sadzikowskiego, kiedy odzyskają swoje zarobione na torze pieniądze, ale od zakończenia sezonu nie ma z nim kontaktu. Jego telefon milczy.

Po spadku do 2. Ligi Żużlowej, przed niedawno zakończonymi rozgrywkami Speedway Wanda Kraków zbudowała mocno oszczędnościowy skład. Prezes zapowiadał, że po kilku latach życia ponad kreskę, sezon 2019, jest tym na złapanie przysłowiowego oddechu, stąd takie, a nie inne ruchy transferowe. Szybko okazało się, że obiecanki Sadzikowskiego można włożyć między bajki. Klub tonie w długach od przynajmniej czterech lat i co najgorsze, należności wobec żużlowców zamiast maleć sukcesywnie rosną.

- Mnie np. Sadzikowski trzy lata zwodzi za nos. Obiecywał spłatę, ale tak naprawdę nic nie działo się w tym kierunku. Chcę odzyskać zarobione pieniądze - woła Michał Nowiński. On jest reprezentantem "starej gwardii". Narażał zdrowie dla Wandy w sezonie 2016. W międzyczasie m.in. z powodu groźnej kontuzji zakończył karierę, aktualnie należy do teamu Jakuba Jamroga, gdzie realizuje się jako mechanik.

CZYTAJ TAKŻE: Czy Miedziński zostanie we Włókniarzu? Wymowna reakcja prezesa

- Byłem jeszcze juniorem i nie miałem wysokiego kontraktu. Nie zakrzywiam rzeczywistości, wiem też, że nie byłem czołową postacią zespołu, a mimo to Wanda jest mi winna blisko dwadzieścia tysięcy złotych. Proszę więc sobie wyobrazić jaka jest skala zadłużenia. Inni zawodnicy czekają na "grubsze sumy" - dodaje.

ZOBACZ WIDEO: Miesiąc: Na każdym meczu kontrolowali mój sprzęt. Byłem czysty

Ostatni kontakt z Sadzikowskim udało mu się nawiązać w lipcu. Już wtedy uzyskanie połączenia z prezesem można było porównać do trafienia na wolną linię we wszelkiej maści grach telewizyjnych. - Nie tylko ja staram się podjąć próbę dodzwonienia do pana Pawła. Tylko, że telefonu nikt nie odbiera, jest wyłączony. Trudno się jednak dziwić. W końcu już wtedy mówił, że nie ma pieniędzy i prosił żeby jeszcze poczekać - podkreśla.

- Z kilkoma innymi zawodnikami jestem na łączach. Wiem, że są w podobnej, patowej sytuacji. To się w głowie nie mieści, że rozmawiamy nie tylko o poprzednim sezonie, ale wracamy tak daleko wstecz. Nie wiem co ten człowiek sobie myśli. Wydaje mu się chyba, że między nami panuje jakaś zmowa milczenia i nie dyskutujemy między sobą - kontynuuje.

Nowiński chce iść do sądu. Ma zamiar podjąć podjąć kroki prawne, ale podobnie jak wielu oszukanych zawodników boi się, że klub wkrótce zakończy działalność. - Pojawia się niepokój, że nie zobaczę pieniędzy, na które zapracowałem. Dla jednych dwadzieścia tysięcy, to śmieszna kwota, a dla mnie, to sporo, dlatego nie odpuszczę. Chciałbym wierzyć, że nie będę walczył z wiatrakami - kręci głową.

- Wystawiłem wszystkie faktury, zapłaciłem od nich podatek, koszta ponosiłem z własnej kieszeni, a kasy jak nie było tak nie ma. Zawodnicy prowadzą swoje działalności, nikt nie załatwia tak poważnych kwestii "na gębę". Łudzę się, mam czyste sumienie, nie uroiłem sobie w głowie, że coś mi się należy, ktoś podpisywał ze mną kontrakt i zobowiązał się do jego opłacenia - tłumaczy dalej.

Zaległości wobec zawodników sięgają 2016 roku, ale jeszcze wtedy mogli oni liczyć na to, że "jakaś" kasa wyląduje na ich kontach. Wygląda jednak na to, że już w tym roku Wanda była bankrutem, kolosem na glinianych nogach. Kolejni seniorzy odmawiali przyjazdu na zawody, w składzie pojawiało się sześciu juniorów plus jeżdżący trener Stanisław Burza.

Drużyna była pośmiewiskiem ligi, dostarczycielem punktów, a do rangi sukcesu urastało przekroczenie dwudziestu "oczek". Prezesi innych ekip byli wściekli, nierzadko przed spotkaniami z Wandą musieli prosić zawodników o renegocjowanie umów. Wysokie wyniki i płynące z tego tytułu wypłaty po prostu drenowały im budżety. Przez takie działania nie tylko podupadał prestiż, ale i wizerunek całej ligi.

- Wypada tylko współczuć tym zawodnikom, którzy zaufali Wandzie i zdobywali punkty dla Krakowa. Nabito ich najzwyczajniej w świecie w butelkę, reprezentowali klub za darmo. Występowali dla przyjemności nie otrzymując żadnego, nawet najskromniejszego wynagrodzenia. Pojawiają się głosy, że chcemy zrobić jakiś szum wokół klubu i ściągnąć na niego jeszcze większe problemy. To nie tak. Wyobraźmy sobie, że przysłowiowy Kowalski chodzi do pracy cały rok, lecz nie dostaje od pracodawcy wynagrodzenia, ale i tak każą mu siedzieć cicho. Mamy rodziny, wydatki, potrzeby. Świat jest tak skonstruowany, że za wszystko trzeba płacić - wyjaśnia Nowiński.

CZYTAJ TAKŻE: Działacze boją się prezesa Kępy. Obleciał ich blady strach

Aby lepiej zobrazować standardy panujące w Wandzie przytacza jedną "przygodę", której stał się głównym aktorem. - Doznałem urazu. Błagano mnie wręcz żebym wystąpił w zawodach, choć nie byłem w stanie. Przyjeżdżałem właściwie tylko po to żeby klubowi nie wlepiono kary albo walkowera. Jedyne co otrzymałem w zamian, to słowo dziękuję. O rekompensacie finansowej mogłem pomarzyć - zdradza i porusza natychmiast inny ciekawy wątek. Ciążącej na Wandzie licencji nadzorowanej. - Nie rozumiem jakim cudem tolerowany jest klub, który nic nie robi sobie z postanowień takiej licencji. Nie ponosi żadnych konsekwencji, a jest dopuszczany do rozgrywek i rozpoczyna sezon.

Wypada tylko mieć nadzieję, że cała ta historia nie zostanie zamieciona pod dywan. Wszak zawodnicy wołali o pomoc już od dawna. Ich głuche prośby uderzały jednak w próżnię. Wierzą, że może nie jest jednak jeszcze za późno...

Źródło artykułu: