[b]
Żużlowa prehistoria - zawodnicy biegają z łopatami[/b]
Jest 19 września 1971 roku - sezon żużlowy chyli się ku końcowi. Pół roku wcześniej na świat przyszedł Tomasz Gollob. Bydgoszczanie nie zdają sobie póki co sprawy, że na Miedzyniu ktoś właśnie układa do snu ich przyszłego ulubieńca. Zasiedli na trybunach stadionu przy Sportowej i oczekują na ostatnią kolejkę pierwszoligowych rozgrywek.
Nie słyszano jeszcze ani o "Ekstralidze - najszybszej lidze na świecie", ani tym bardziej o czymś takim jak "faza play-off". Sprawa jest prosta: Polonia musi wygrać u siebie z piątym w tabeli Kolejarzem Opole. Przeskoczy wtedy Stal Gorzów o 1 punkt i zdobędzie drugi w historii tytuł Drużynowego Mistrza Polski. Nic więc dziwnego, że mimo tragicznej pogody trybuny zapełniły się kilka godzin przed zawodami.
To właśnie pogoda spędzała organizatorom sen z powiek. Około 2 godziny przed zawodami nad Bydgoszczą przeszła ulewa. Nawet miejscowi zawodnicy biegali po torze i usuwali z niego błotnistą, mokrą nawierzchnię. Sędzia zezwolił na opóźnienie rozpoczęcia spotkania, ale warunek był jeden: owal ma wyschnąć! Na to się jednak nie zapowiadało.
ZOBACZ WIDEO Emil Sajfutdinow: Nie spełniłem swoich marzeń. Zazdroszczę tytułu Zmarzlikowi
Wsparcie lotnicze
Zanim Bydgoszcz usłyszała o Ryszardzie Dołomisiewiczu - nie wspominając nawet o Tomaszu Gollobie - idolem miasta był Henryk Glücklich. O jego walecznych szarżach do dziś opowiada się wspaniałe historie. Zdecydowanie nie był typem torowego dżentelmena - jego psychika nie pozwalała mu odpuścić w żadnej sytuacji. Nawet wtedy, gdy chodziło o przygotowanie toru do zawodów.
Jak wielką siłę przekonywania musiał mieć ten filigranowy zawodnik! Przypomniał sobie, że w parku maszyn stoi cysterna z paliwem, pobiegł przedstawić swój szalony pomysł działaczom, a już za parę chwil spiker polecił kibicom: "Prosimy o niepalenie papierosów i zachowanie szczególnej ostrożności".
Szybko okazało się, że plan Glucklicha ma jednak poważną wadę - jedna cysterna oleju napędowego to zdecydowanie za mało na wysuszenie całego toru. Pomysł do śmieci? Skądże znowu! Lider miejscowej drużyny odbył błyskawiczną rozmowę z naczelnikiem bydgoskiego lotniska - zagorzałym fanem żużla. Po chwili na torze pojawiły się dwie cysterny pełne samolotowego paliwa.
Na kibicach topią się kurtki!
Pierwsze poważne obawy pojawiły się dopiero w kulminacyjnym momencie. Trzeba było przecież jakoś podpalić ten zalany łatwopalnym płynem tor. Długo głowiono się nad tym jak tego dokonać. W końcu ktoś rozwiązał ten problem w najprostszy możliwy sposób - ugniótł z papieru kulkę, podpalił ją i rzucił na tor.
Czytaj także: W Bydgoszczy powstaje żużlowe muzeum
Naoczni świadkowie mówią, że był to jeden z najpiękniejszych widoków w ich życiu. Piękny ognisty owal, cały w płomieniach. Na dodatek w ścisłym centrum miasta! Plastikowe elementy band, szklane elementy infrastruktury torowej - to wszystko uległo zniszczeniu na skutek zbyt wysokiej temperatury.
Tego dnia wiatr wiał na południe, w kierunku trybuny na pierwszym łuku. Kiedy płomienie stały się wyższe tamte miejsca bardzo szybko się wyludniły. Kibicom topiły się parasole oraz bardzo wówczas modne ortalionowe kurtki. Na szczęście nikomu nie stało się nic poważnego. Po godzinie ogień ugaszono, a kibice wrócili na swoje miejsca.
Puchar dla Bydgoszczy!
Po takiej "kosmetyce" trudno spodziewać się u gospodarzy jakiegokolwiek atutu własnego toru. Wielu żużlowców mówiło, że nigdy wcześniej ani później nie spotkali się z taką nawierzchnią. Zawody nie przyniosły wielu mijankowych emocji, ale - co najważniejsze dla bydgoszczan - zwycięstwo Polonii w stosunku 45-33.
Całe miasto szaleje - Bydgoszcz po raz drugi ze złotem DMP! A pomyśleć, że wielu kibiców widząc ulewę chciało już wynosić się ze stadionu. Henryk Glucklich kolejny raz zapisał się w historii polskiego żużla. Nie tylko jako lider Polonii w mistrzowskim sezonie, ale również jako człowiek, który podpalił bydgoski tor. - Nie sądzę, by dziś wpadł ktoś na podobny pomysł. Albo inaczej, wpaść na taki pomysł można, tylko kto by za to później zapłacił – pisał po latach w swej autobiografii Marek Cieślak.