Słusznie więc spodziewano się ciekawego widowiska. Jednak zamiast sztuki czarnego sportu w piętnastu aktach zgromadzeni na stadionie fani mieli kilkugodzinny teatr jednego aktora w osobie sędziego Marka Wojaczka, z odrobiną melodramatu działaczy ostrowskich opłakujących fatalną sytuację finansową ich klubu i kryminalnym zakończeniem kibiców walczących z ochroną i oddziałami prewencji.
Przyjazd do Ostrowa Wlkp. i świeża orka na torze
O rozoraniu bez zbędnych sentymentów ostrowskiego toru na kilka dni przed planowanym meczem wiedzieli wszyscy zainteresowani. Drużyna Startu Gniezno słynie z zamiłowania do betonów i asfaltów, toteż jedyną i słuszna bronią miała okazać się bardzo przyczepna nawierzchnia. Na skutek obfitych opadów podlewających od kilku dni ostrowskie trawniki rozmiękczony tor wchłonął zwyczajnie w siebie hektolitry wody. Od samego przyjazdu zarówno drużyny gości, jak i samego sędziego Marka Wojaczka postanowiono walczyć z nieprzychylną matką naturą i doprowadzić arenę zmagań żużlowców do stanu względnej używalności. Na nic jednak zdało się dwugodzinne ubijanie, jeśli pod powierzchnią nadal znajdowała się deszczówka w sporych ilościach. W konsekwencji tor reagował jak miękka guma, po której można by sobie poskakać - jak po dmuchanych zamkach - zjeżdżalniach z wiejskich jarmarków.
Czym się różni Leszno od Ostrowa Wlkp.
Miesiąc lipiec nas wybitnie nie rozpieszcza - gdy pisze ten felieton leje za oknem, mimo iż przed pięcioma minutami świeciło ostre słońce. Organizatorzy przełożonego z soboty na niedzielę finału DPŚ w Lesznie także musieli zmagać się z deszczem i walczyć o doprowadzenie toru do stanu pozwalającego na kontynuowanie zawodów. Po aferze w Ostrowie Wlkp. pojawiło się wiele komentarzy porównujących obie sytuacje. Wielu kibiców dziwiło się, że w Lesznie mimo deszczu potrafiono przeprowadzić finał, a w Ostrowie jednak nie. Sęk w tym, że przed zawodami leszczyński tor był dość twardy i ubity, a po opadach wystarczyło, by odpowiednie służby pozbyły się mokrej mazi z wierzchu, pod którą znajdował się zbity granit. W Ostrowie Wlkp. zaś tor był przed meczem ostro bronowany a deszcz, który padał tam z przerwami całą noc poprzedzającą zawody aż do południa, wsiąkł na kilkadziesiąt centymetrów. Dlatego stan nawierzchni ostrowskiej był znacznie gorszy od tej w Lesznie i znacznie trudniej było organizatorom w jakikolwiek sposób doprowadzić go do stanu pozwalającego chociażby na bezpieczną jazdę gęsiego. Kilkugodzinne ubijanie na nic się zdało, bo tor uginał się pod ciężarem sandałów, więc co dopiero gdy miałyby na niego wjechać maszyny żużlowe?!
Ostrowski okręt idzie na dno a kapitanowie zrzucają szalupy
To co dla jednych było szokującą wieścią, innych w ogóle nie zaskoczyło. Informacje o ogromnych problemach finansowych KM Ostrów Wlkp., który od kilku kolejek ligowych nie płaci swoim zawodnikom, obiegły żużlową Polskę w zeszłym tygodniu. Okazało się, że zawodnicy zagraniczni odmawiają wyjechania na tor, ponieważ nie mają zamiaru jeździć charytatywnie. Mimo że przed meczem ze Startem gospodarze mieli bardzo realne szanse na utrzymanie się w gronie pierwszoligowców, atmosfera wśród zawodników, działaczy i sponsorów nie była za ciekawa. W minioną feralną niedzielę dyrektor Janusz Stefański namawiał zawodników i sędziego do tego, aby mecz się jednak odbył. Prezes ostrowian - Zenon Michaś w przeprowadzonym wywiadzie pozwolił sobie zaś na sugestię, jakoby zawodnicy, którzy nie wyrazili zgody na wyjechanie na ten tor zniszczyli coś, co było budowane latami. Teraz dyrektor Stefański podał się do dymisji.
Śmiem twierdzić, że decydenci ostrowscy się trochę zagalopowali przekraczając przy tym granicę przyzwoitości. Wobec widma bankructwa każdy pieniądz był dla nich na wagę złota, więc na samą myśl, że zawody miałyby się nie odbyć z przerażenia włosy stawały im dęba. Nie będę się tu pastwił nad polityką kadrową, transferową i finansową ostrowian na przestrzeni kilku sezonów, które miały zakończyć się upragnionym awansem do Ekstraligi, a jak się kończyły każdy już wie najlepiej... Proces zatapiania ostrowskiego klubu trwał już od jakiegoś czasu i winę za to powinni ponieść jego włodarze, nikt inny. Niewypłacalność nie pojawiła się z dnia na dzień, lecz była efektem długofalowej niegospodarności. W konsekwencji okazało się, że przez bramę ostrowskiego stadionu zaczęli przeskakiwać komornicy a zawodnicy zagraniczni nie zamierzali w ogóle przyjeżdżać na zawody. Trudno więc zgodzić się z twierdzeniem, że zawodnicy odmawiając startu mogli się przyczynić do upadku tego zasłużonego klubu, albowiem trumnę wystrugiwali przez lata działacze. Gwoździem do owej trumny okazał się feralny mecz ze Startem
Gdzie w tym całym bajzlu jest zawodnik?
Zarówno żużlowcy Startu Gniezno, jak i KM Ostrów zgodnie stwierdzili, że nie zamierzają przebierać się w kevlary i wyjeżdżać na tak niebezpieczny - ich i moim również zdaniem, tor. W telewizji nikt nic nie wspominał, żeby koniec świata miał nastąpić w poniedziałek, więc śmiało można było przełożyć zawody na najbliższy tydzień. Pomysł poparł początkowo nawet sędzia. Upartym okazał się dyrektor KM Ostrów i podjudzany zapewne przez niego trener Janusz Stachyra, którzy wciąż obstawali przy rozegraniu meczu w niedziele. Powód zapewne był prosty - nie chciano zwracać kibicom pieniędzy za bilety! Zdrowie zawodników, w tym miejscowych, ich opinia, a nawet drogi sprzęt nie miały znaczenia, gdy w grę wchodziło kilka tysięcy sprzedanych wejściówek. W precedensowej sprawie zawodnicy wykazali się jednomyślnością, w czym pewnie pomógł im Krzysztof Cegielski, prezes stowarzyszenia żużlowców "Metanol", z którym kontaktowali się na bieżąco. Nieugiętym okazał się także sędzia zawodów, który przy zaskoczeniu ludzi zgromadzonych w parkingu groził obustronnym walkowerem, karami finansowymi i rocznym zawieszeniem!
Tor ewidentnie nie nadawał się do jazdy, chyba że gęsiego bez łamania motocykla. Modliłem się wręcz żeby zawodnicy nie ugięli się pod groźba wojaczkowych sankcji, bo mogłoby się to skończyć żużlową corridą. Nawet tacy chojracy jak Chris Harris, czy Daniel King, nie wspominając już o wracającym po ledwo zagojonej kontuzji Danielu Nermarku, z przerażeniem patrzyli na to, jak ten tor wygląda. Niemniej jednak pomimo ogromnego parcia na wynik, presji ze strony hojnych sponsorów, działaczy i rzeszy kibiców na stadionie to zdrowie i życie zawodnika winno pozostawać priorytetem! Nieistotnym staje się wówczas to, że klub poprzez przełożenie meczu poniesie finansowe straty. Teraz - w przeddzień ogłoszenia upadłości klubu (?), nagle liczy się każda złotówka? A gdzie byli wielmożni panowie, gdy ustalano tegoroczny budżet? Cieszę się więc, że zawodnicy wykazali niebywałą solidarność i nie zdecydowali się na jazdę.
Sędzia czy arbiter?
Sędzia Wojaczek w żaden sposób nie próbował załagodzić konfliktu włodarzy ostrowskich z żużlowcami - wręcz przeciwnie. Jego sugestie jakoby tor umożliwiał bezpieczną jazdę można usprawiedliwiać odmienną interpretacją stanu nawierzchni. Każdy ma do tego prawo, tym bardziej sędzia, który nie raz nie jedno miał przyjemność zobaczyć. Niemniej jednak grożenie zawodnikom rocznym zawieszeniem i karą pieniężną, podczas gdy możliwe jest rozegranie meczu trzy dni później (termin odpowiadał obu stronom) jest co najmniej niezrozumiałe. Jak usłyszałem, że zamierza się jeszcze zawodników karać, to uznałem to za mało zabawny żart ze strony sędziego. Owszem, kierując się postanowieniami regulaminu, jeżeli zawodnik odmówił startu GKSŻ może nałożyć sankcje a arbiter zasądzić walkower. Jednak jak tor po opadach wygląda jak gąbka, a zawodnicy ponad klubowymi podziałami(!) sugerują przełożenie spotkania, sędzia powinien kierować się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem.
Nie podzielę jednak argumentacji zbuntowanych żużlowców z Krzysztofem Jabłońskim i Karolem Ząbikiem na czele, jakoby osoba, która nigdy nie ścigała się na motocyklu kwestionowała opinię starych wyjadaczy. Każdy obierał w przeszłości swoją drogę życia. Oni zdecydowali się ścigać na torach żużlowych, a sędzia Wojaczek - wyrobić licencję sędziowską. Jedną z szerokich kompetencji arbitra, określonych w regulaminach sportu żużlowego, jest zatwierdzenie toru i decyzja o możliwości rozpoczęcia spotkania. Zarówno zawodnicy, jak i włodarze klubów winni się podporządkować jego decyzjom. Niezależnie od tego, że owym regulaminom można zarzucić okropną niespójność, dają one sędziemu autokratyczną władzę podczas meczu.
Inna kwestią jest to, że w tą feralną niedzielę działaczom ostrowskim zabrakło zimnej krwi. Podczas gdy w parku maszyn trwały gorące dyskusje, a po torze spacerowały walce, ciągniki i taksówki, przybyłych na stadion kibiców o podjętych decyzjach nie informowano wcale. Ludzie czekali nie wiedząc, czy mecz się odbędzie, czy nie. Po ponad dwóch godzinach oczekiwań ogłoszono szokującą informację o zarządzeniu przez sędziego obustronnego walkowera wskutek odmowy zawodników wyjechania na tor. Choć z pełną stanowczością akty wandalizmu należy potępiać, to reakcja kibiców wcale nie dziwi.
Kompromis to lek na wszystko
Sędzia nie wykazał się chęcią dążenia do porozumienia stanowczo dając do zrozumienia, że będzie tak, jak on zadecyduje. Szkoda, bo arbiter z założenia ma odmienną funkcję. Żużlowcy słusznie odmówili startu, jeśli uznali, że jazda na takim torze stanowiłaby zagrożenie dla ich zdrowia i życia. Kibicom, którzy zawodnikom zarzucają brak cojones przypomnę, iż to oni po latach obijania się o bandy, przeciwników i twardy nie raz jak skała tor wiedzą najlepiej kiedy prawdopodobieństwo przedwczesnej renty znacznie wzrasta. Wierzcie lub nie - tor z trybuny, a tym bardziej w telewizji, nie pozwala stwierdzić, czy zawody powinny się odbyć, czy też nie. To co zabrakło sędziemu i działaczom niech nam w pomeczowych komentarzach nie zabraknie. Szkoda bowiem niszczyć dobry wizerunek czarnego sportu. Działacze i sponsorzy do memoriałów nie dokładają, a zawodnikom zdrowia czy życia nikt i nic nie wróci.