Michał Stencel: Egon, powrót po kilku latach nieobecności na rybnicki owal to wielka sprawa. Wiem jednak, że oprócz tego, że pracujesz także zawodowo. Jak zatem udaje się pogodzić te dwie funkcje?
Eugeniusz Skupień : Tak prawdę mówiąc, to zawodowo pracuję tylko w weekendy. W ciągu tygodnia opiekuję się rybnickim torem. Oczywiście, wyskoczę czasem do pracy, bo głównie w nocy jeżdżę, ale nie zawsze się to uda. Czasem po prostu jestem zbyt zmęczony.
Twój biały mercedes, biała taksówka jest bardzo, bardzo charakterystyczna. Gdyby ktoś z fanów żużla chciał skorzystać z twoich usług, gdzie Cię szukać w Rybniku?
- Trochę przesadziłeś, że bardzo charakterystyczna. A co do miejsca to albo jestem pod klubem Bahamas, albo pod Centrum Handlowym Plaza.
Da się wyżyć z taksówki ?
- No wiesz, na bułeczki można zarobić (śmiech).
Wszyscy w zgodnej opinii podkreślają, że Twoja kariera tak na dobra sprawę skończyła się podczas pewnego ćwierćfinału mistrzostw Polski w Rybniku. Wypadek, którego winowajcą był Przemek Tajchert, przyczynił się praktycznie do zakończenia kariery. Albo może inaczej- do przyspieszenia zakończenia kariery.
- Zgadzam się z tym w 100 procentach. Od tego wypadku, moje złamane dwa nadgarstki, były i są do tej pory słabsze o 30 procent. Potem oczywiście jeździłem, ale na ciężkim, przyczepnym torze, moje ręce odmawiały posłuszeństwa. Wyobraź sobie, jak to jest, kiedy masz obie ręce w gipsie. Kompletny dramat. Potem pojeździłem jeszcze aż do roku 2002 i wyjechałem do pracy do Niemiec. Pracowałem tam, jako kierowca ciężarówki. Pomimo tego, że nieźle tam zarobiłem, bardzo chciałem wrócić do Rybnika.
W dalszym ciągu, kiedy masz tylko okazję, ścigasz się na rybnickim torze z juniorami RKM ROW. Przeważnie jest tak, że pokazujesz im plecy i tyle Cię widziano. Jak to jest, że w dalszym ciągu masz tak dobrą dyspozycję, dysponując jednak dużo gorszym sprzętem.
- Sam nie wiem. Tyle lat startów robi swoje. Mój motocykl jest poskładany właściwie ze wszystkich cudów świata. Ja potrafię jednak dobrze się dopasować do toru i tyle. Z wujkiem Egonem, jak mnie tu nazywają, nie mają lekko (śmiech).
Twój kolega z toru, Adam Pawliczek jest w tym roku trenerem rybnickiej drużyny. Swego czasu, trenerzy rybnickiej ekipy, bardzo rzadko wystawiali was do pary, gdyż zawsze właściwie coś się działo. Swego czasu mówiło się głośno o tym, że Skupień i Pawliczek się nie lubią. Kiedy pytałem o to Adama, on powiedział, że to nieprawda. Jak ty byś się odniósł do tych kilku sytuacji? .
- Czasami faktycznie było ostro, bo i ja i Adam chcieliśmy zdobyć komplet w meczu. Pamiętam taki sezon 1997, kiedy właściwie wygrywaliśmy z kim chcieliśmy i jak chcieliśmy. Nie było między nami nigdy jakiś konfliktów, ale jak już mówiłem, nie zawsze było kolorowo. Adam miał swój świat, ja swój. A że one się diametralnie różniły, to cóż poradzić.
Jakie były twoje początki startów na żużlu. Mirek Korbel, opowiadał mi kiedyś, że jego rodzice mieli w ogrodzie dużą wiśnię. On, jeździł dokoła niej na motorynce, a żeby nauczyć się jazdy ślizgiem, polewał trawę dokoła drzewa wodą. Miałeś bardziej oryginalny pomysł?
- Nie. Antek, mój brat jeździł już wcześniej. Ja natomiast chodziłem na treningi ówczesnego ROW- u i zaczynałem od mycia motocykli wielkim gwiazdom tego zespołu. Miałem może 12-13 lat. Razem ze mną, chodził także Jurek Wilim. Potem próbowałem już swoich sił na motorze. Uczyłem się jazdy ślizgiem, budowy motocykla i właściwie wszystkiego, co może służyć żużlowcowi. Ponieważ jednak byłem niepełnoletni, rodzice musieli podpisać zgodę na starty na żużlu. Pech chciał, że w dzień wcześniej, kiedy mieli iść do klubu, Antek miał wypadek i doznał wstrząsu mózgu. Natychmiast oznajmili, że z moich startów nici. Zaczynałem więc późno, bo kiedy skończyłem 18 lat. A że urodziny mam w grudniu to praktycznie cały rok byłem do tyłu.
Po kilku latach w Rybniku, po fatalnym sezonie 1991, w następnym sezonie awansowaliście do najwyższej klasy rozgrywkowej. Ty, wraz z bratem odszedłeś jednak z klubu. Wiadomym było, że strata dwójki liderów, to było poważne osłabienie zespołu.
- Sezon 1992 zaczął się wyśmienicie. Przyszedł do klubu Roman Niemyjski. Zakontraktował Billy Hamilla oraz Pedersena. Szybko jednak zrozumieliśmy, że facet przeinwestował. Już w czerwcu zaczęło brakować pieniędzy. Na koniec sezonu było już po prostu dramatycznie. Sam nie wiem, jak udało się nam wtedy awansować. Same moje zadłużenie wynosiło prawie czterdzieści tysięcy marek niemieckich. Pamiętam, kiedy przyjechała do nas Unia Leszno w składzie z Gregiem Hancockiem. Był także Ronnie Correy. My jechaliśmy już w krajowym składzie, bo na Hamilla nie było pieniędzy, Pedersen był już wtedy po kontuzji. Pomimo osłabienia wygraliśmy te spotkanie. Po sezonie odeszliśmy z klubu z Antkiem, aby klub mógł normalne funkcjonować.
Nie rozumiem...
- No cóż. Wiadomo było, że kiedy my odejdziemy będzie to ciężki sezon dla Rybnika. Było tak krucho z kasą, że była realna szansa na to, że rybniczanie nie wystartują w lidze. Wtedy także pojawił się pomysł na to, abyśmy razem z bratem zmienili otoczenie. Klub nas sprzedał, a uzyskane w ten sposób pieniądze mieli przynajmniej na jakiś czas.
Nie żałujesz chyba odejścia?
- Właśnie nie. W Bydgoszczy byłem zawodowcem, podczas gdy praktycznie 80 procent drużyny była amatorami. Znakomicie było także pod kątem finansowym. Praktycznie po każdym spotkaniu mieliśmy wypłatę. Ze sportowego punktu widzenia także było dobrze, bo miałem drugą średnią po Tomku Gollobie wśród Polaków wtedy w Bydgoszczy. Sportowo także zyskałem, bo przeważnie ustawiano mnie do pary z Jackiem Gollobem, a potem dwa biegi jechałem z Tomaszem. Przyznam, że jazda z Tomkiem w parze to czysta przyjemność i frajda.
Skoro mówisz, że było tak dobrze, co sprawiło, że wylądowałeś w Częstochowie?
- Tutaj rola w tym duża mego brata, który tam jeździł. Namówił mnie, twierdząc, że będę miał bliżej z Rybnika. Poniekąd racja, ale nie wspominam tego okresu zbyt dobrze. Może pierwszy sezon był a miarę w porządku, ale kolejne były coraz słabsze. W Częstochowie także się nie przelewało, co miało wpływ na wyniki.
Starsi fani żużla spod Jasnej Góry pamiętają pewien mecz, w którym zdobyłeś siedem punktów, mając na rozkładówce braci Gollobów.
- Oj tak, pamiętam ten mecz. Trochę znałem styl Jacka i Tomka, wiedziałem jak jeżdżą, zatem wykorzystałem to i wygrałem. Zanim Tomasz się zorientował, że to nie Jacek, a ja wchodzę w krawężnik, było już za późno. Cieszyłem się jak dziecko.
Kiedy byłem ostatnio w Rzeszowie, Darek Śledź, którego niesamowicie ciągnie na motocykl, zwierzał się się, że szuka dobrego kozaka do jazdy. Kiedy mu powiedziałem, że ty jeździsz w Rybniku, sam przyznał, że byłbyś idealnym kandydatem do ścigania…
- Wiem, że prawdopodobnie we wrześniu będzie organizowany jakiś turniej dla oldbojów. Z chęcią bym wystartował. Z Darkiem, zawsze dobrze mi się jeździło, to był znakomity zawodnik jeżdżący niezwykle fair. Z chęcią bym się z nim pościgał.
Czy masz takie szczególne wydarzenie ze swojej kariery, jakiś szczególnie zapadający w pamięć turniej czy bieg?
- Dużo by tego było. Ćwierćfinał mistrzostw Świata w Rybniku, złoto w parach w barwach Polonii Bydgoszcz. To takie chyba, które teraz sobie przypominam. Musiałbym się nieco zastanowić, bo dużo tego było. Poza tym, cała moja kariera żużlowa to wielka przygoda, ale i traktowanie żużla z pewnym dystansem. Z pewną dozą przymrużenia oka. Oczywiście, podchodziłem poważnie do swoich obowiązków, ale jeśli nie wyszedł mecz, nie było tragedii. Zawsze chciałem być kawalerem do końca mojej kariery, gdyż uważam, że jak masz żonę czy dzieci to jeździsz inaczej. W tym postanowieniu udało mi się wytrwać. Ożeniłem się dopiero, kiedy zjechałem z toru.
Moglibyśmy tak rozmawiać do wieczora, ale dziękuję Egon za to, że poświęciłeś nam czas.
- Ja również dziękuję. Pozdrawiam kibiców żużla. Teraz jednak czas na mnie. Łopata do ręki i jazda na pierwszy wiraż. Tam, po opadach deszcze stoi woda. Trzeba coś z tym zrobić. A kto to ma zrobić jak nie Egon? (śmiech).