Bartosz Zmarzlik nadal nie ma w kolekcji tytułu indywidualnego mistrza Polski, choć gdyby zawody były rozgrywane według starej formuły miałby już złoto trzykrotnie. W 2015, 2018 i 2019 wygrywał serię zasadniczą, ale tytuł sprzed nosa sprzątali mu odpowiednio Maciej Janowski, Piotr Pawlicki i Janusz Kołodziej.
Tym razem w Lesznie było inaczej. Mistrz świata nie błyszczał w serii zasadniczej i do finału dostał się przy dużej dozie szczęścia. W barażu jechał trzeci praktycznie bez szans na wejście do decydującego biegu. Piotr Pawlicki zaatakował jednak Patryka Dudka, który upadł i doszło do powtórki barażu. W niej Zmarzlik wykorzystał szansę, choć miał kolejny raz furę szczęścia. Gdyby sędzia Krzysztof Meyze zachował się po aptekarsku, powinien przyznać Zmarzlikowi drugie ostrzeżenie i wykluczyć go.
Co ciekawe, Zmarzlik na starcie czołga się bardzo rzadko. Podczas finału IMP zdarzyło mu się to dwukrotnie. To tylko pokazuje, jak bardzo chciał zdobyć upragniony tytuł. Przed wejściem na podium mówił, że cieszy się z drugiego miejsca, ale chyba ciężko uwierzyć w szczerość tych słów. Akurat z tego finału wycisnął wszystko, co się dało, ale tak naprawdę dla niego liczyło się tylko złoto.
- Srebro też jest ładne. Wracam do domu szczęśliwy, ponieważ po tym niezłym początku w trzeciej i czwartej serii strasznie się pogubiłem. W finale czułem się najlepiej. Brakowało mi jednego biegu, żeby doregulować sprzęt. Maciej Janowski był bardzo szybki, ale sam przyznał, że na ostatnim łuku mocno mnie usłyszał - powiedział na antenie nSport+ Zmarzlik.
Zobacz także: Stal po sezonie poszuka "armaty"
Zobacz także: Play-off dla Stali jeszcze niepewny
ZOBACZ WIDEO Żużel. Lwy wróciły do gry o play-offy. Zobacz skrót meczu Motor Lublin - Eltrox Włókniarz Częstochowa