Żużel. Brat wspomina Tomasza Jędrzejaka. Mówi o depresji, początkach kariery, wspólnej pracy i rozstaniu [WYWIAD]

WP SportoweFakty / Maciej Kmiecik / Na zdjęciu: Dariusz i Tomasz Jędrzejakowie
WP SportoweFakty / Maciej Kmiecik / Na zdjęciu: Dariusz i Tomasz Jędrzejakowie

- Gdzie nie jadę na zawody, to wracają wspomnienia związane z bratem. Byłem w tym roku w Vastervik, gdzie Tomek spędził pięć sezonów. Serce pękało mi, gdy będąc tam, siłą rzeczy wspominałem chwile spędzone wspólnie z bratem - mówi Dariusz Jędrzejak.

W tym artykule dowiesz się o:

14 sierpnia 2018 roku cały żużlowy świat obiegła tragiczna wiadomość o samobójczej śmierci Tomasza Jędrzejaka, wychowanka Iskry Ostrów, wieloletniego kapitana Betard Sparty Wrocław, indywidualnego mistrza Polski z 2012 roku. Z okazji Wszystkich Świętych wspominamy żużlowca w poruszającym wywiadzie z jego starszym bratem, Dariuszem Jędrzejakiem, który przez kilkanaście lat był jego mechanikiem.

Minęły ponad dwa lata od śmierci pana brata, Tomasza Jędrzejaka. Czas ponoć leczy rany. W pana przypadku też?

Dariusz Jędrzejak (mechanik żużlowy, brat śp. Tomasza Jędrzejaka): Dla mnie to podwójna tragedia. Przede wszystkim straciłem brata, z którym spędziłem kilkanaście lat w jednym żużlowym teamie. Praktycznie byłem z nim od początku. Pamiętam jego pierwsze ślizgi na torze w Ostrowie. Kiedy odwiedzam grób Tomka, to patrzę na daty wyryte na pomniku i wciąż nie mogę uwierzyć. Powinniśmy teraz wspominać wspólne wyjazdy i to, co razem przeżyliśmy, a nie płakać nad jego mogiłą.

Wasze drogi zawodowe w pewnym momencie się rozeszły. Dlaczego?

Nie chciałbym wchodzić w szczegóły. To były nasze prywatne sprawy. Faktem jest, że po sezonie 2015 zakończyliśmy współpracę. Po czasie dowiedziałem się dlaczego, ale to zostawiam dla siebie. Spędziłem z nim jako mechanik pełne 16 sezonów, prawie całą dorosłą karierę. Od pierwszych treningów w Ostrowie przechodziłem praktycznie wszystkie etapy jego kariery. Od juniora z marzeniami, który spełnił swój pierwszy sportowy cel, przechodząc do klubu w najwyższej klasie rozgrywkowej. W Częstochowie zderzył się ze ścianą. Zobaczył, co to znaczy jazda z najlepszymi. Walczył jednak o to, by zostać w tym gronie. Widziałem, ile lat trwało, by wszedł na ten wysoki poziom sportowy. Wiem, ile go to wysiłku, pracy i wyrzeczeń kosztowało. Mam teraz wrażenie, że to wszystko uleciało wraz z jego śmiercią. Jakby tego w ogóle nie było.

Cały czas jest pan przy żużlu. Odwiedzając kolejne stadiony, wracają wspomnienia związane z bratem?

Oczywiście, że tak. Gdzie nie jadę na zawody, to wracają wspomnienia. W tym sezonie byłem kilka razy w Szwecji z Adamem Ellisem czy Samem Mastersem. Australijczyk jeździł w Vastervik, a więc klubie, w którym Tomek spędził pięć lat. Serce pękało mi, gdy będąc tam, siłą rzeczy wspominałem chwile spędzone wspólnie z bratem.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Dyskusja o Apatorze Toruń. Eksperci oceniają ruchy kadrowe

Kto kogo zaraził żużlem? Pan Tomasza czy on pana?

W naszym domu to ja byłem największym fanatykiem żużla. W zasadzie to speedwayem synów zaraził nasz tata. Od najmłodszych lat zabierał nas na żużel i to wcale nie do Ostrowa.

A gdzie?

Wychodził z założenia, że lepiej oglądać najwyższy poziom niż drugą ligę i dlatego jeździliśmy praktycznie co dwa tygodnie do Leszna. Byliśmy zakręceni na punkcie żużla do tego stopnia, że nawet jak tata miał zepsute auto, to jechaliśmy taksówką na Stadion im. Alfreda Smoczyka.

Pan również próbował swoich sił w żużlu zanim brat trafił do szkółki?

Tak. Jak byłem w szkółce u trenera Stanisława Skowrona. Odniosłem jednak kontuzję, bo złamałem rękę, a po sezonie w zasadzie cała szkółka została rozwiązana, gdyż przyszedł nowy trener Jan Grabowski i zrobił swój nabór adeptów. Ja się już nie nadawałem, bo w wieku 18 lat byłem za stary. Wtedy do szkółki zapisał się mój młodszy brat, Tomek.

Nie korciło mimo wszystko pana na tor?

Korciło, i to jeszcze jak. Do tego stopnia, że jak Tomek był w szkółce, a ja jeszcze chciałem jeździć, a w Ostrowie już nie mogłem, to pojechaliśmy na trening do Leszna, gdzie trenerem był Roman Jankowski. Nie miałem jednak swojego osprzętu, czyli skóry, butów, laczka, słowem niczego. Pamiętam, że Tomek wziął z klubu swoją torbę i osprzęt i z nią jechaliśmy na trening do Leszna, na którym nomen omen i tak nie wystartowałem, bo chłopaków było tylu, a motocykli jedynie pięć i zanim przyszła moja kolej, to wszystkie się zepsuły. W końcu dałem sobie spokój.

Jak pan został mechanikiem swojego brata?

Tomek zdawał licencję w 1995 roku, gdy ja akurat odbywałem zasadniczą służbę wojskową. Po powrocie do cywila, kiedy tylko była możliwość, starałem się jeździć z klubem i bratem na zawody młodzieżowe. Z miejscem w busie bywało różnie, ale Tomek kombinował, żeby zazwyczaj się dla mnie znalazło. Chciał mi pokazać, jak wygląda żużel od środka, widziany z pozycji zawodnika czy mechanika. Być może też czuł się pewniej w obecności starszego brata. Jemu było to na rękę, a mnie tym bardziej, bo zawsze byłem zakręcony na punkcie żużla. Coraz częściej jeździłem na zawody i pomagałem przygotowywać mu sprzęt.

Kiedy stało się to pana zawodem?

Kluczowy moment nastąpił w chwili przejścia Tomka do Częstochowy, gdzie podpisał pierwszy w życiu kontrakt zawodowy. Ostatni sezon w Iskrze Ostrów jeździł bowiem na kontrakcie półzawodowym. Przejście na zawodowstwo wiązało się z koniecznością posiadania u boku mechanika na pełny etat. Ja już pracowałem zawodowo i w sponsorowanie Tomka wciągnąłem mojego ówczesnego szefa, właściciela firmy Ajust. To on w zasadzie podsunął pomysł, że nie będzie bardziej oddanej osoby Tomkowi niż ja. W ten sposób zostałem namaszczony na mechanika.

Praca u brata była takim trochę substytutem niespełnionych marzeń o karierze żużlowca?

Uczestniczyłem w karierze brata, a traktowałem ją tak, jak bym sam jeździł na żużlu. Czasami miałem wrażenie, że tworzymy wspólny organizm. Jego kariera była też moją karierą. Kiedy on pojechał dobrze, ja czułem się wspaniale. Gdy pojechał słabo, przeżywałem to tak samo, jak on. Zupełnie inaczej pracuje się z obcym zawodnikiem niż bratem.

Byliście podobni z bratem pod względem charakterów?

Absolutnie nie. Różniliśmy się charakterami dosyć mocno. Tomek był skryty, cichy, wycofany i bardzo nieufny. Ja z kolei jestem innym człowiekiem.

Uzupełnialiście się?

Różnica polegała na tym, że ja miałem więcej zadziorności w sobie. Takiej po prostu zwykłej ludzkiej walki o swoje. Tomek, gdy napotykał na drodze jakieś problemy, starał się zawsze łagodzić sytuację, tak by nikogo nie urazić. Momentami wydawał się aż za dobry dla innych. Niektórzy odbierali to jako uległość. Ja z kolei, jak coś mi nie pasowało, waliłem prosto z mostu.

Lubił pomagać innym?

Tomek osiągnął bardzo wiele w sporcie żużlowym, ale również potrafił się tym dzielić. Był wrażliwy na cierpienie innych. Zawsze chętnie wspierał i przekazywał środki pieniężne na leczenie chorych dzieci, brał udział w licytacjach, gdy zbierano pieniądze dla osób potrzebujących. Przekazywał chociażby swoje wyposażenie, kevlary czy plastrony. Nigdy nie odmawiał osobom potrzebującym wsparcia. Był po prostu dobrym człowiekiem. Dlatego też tak ciężko jest nam rodzinie, najbliższym, przyjaciołom, kibicom czarnego sportu pogodzić się z tym, że Tomka nie ma już wśród nas.

Empatia to dobra cecha w życiu. W sporcie trzeba być jednak twardym. Pana brat wydawał się zadziorą na torze?

Na torze może tak. W życiu jednak zawsze szukał kompromisu. Pamiętam nawet taką sytuację z negocjacji w Sparcie Wrocław, w których brałem udział z bratem. Z ust pani Krystyny Kloc padły znamienne słowa.

Jakie?

Powiedziała Tomkowi, że gdyby miał choćby w połowie mój charakter, to zostałby mistrzem świata. Do końca nie wiem, o co chodziło pani Krystynie Kloc, choć po cichu się domyślałem.

Tomasz nie potrafił wykłócić się o swoje?

Można tak to ująć.

A z drugiej strony był niesamowicie ambitnym człowiekiem…

To również się zgadza. Moim zdaniem Tomek ambicją mógłby obdzielić kilku zawodników.

A czy nie jest tak, że ambicja - nie chcę użyć złego słowa - zgubiła go? Może lepszym sformułowaniem jest to, że ambicja przyczyniła się do tego, co się stało?

Jestem przekonany, że tak było. Ambicja czysto sportowa, charakteryzująca się w wyścigu czy zawodach nieustępliwością, to pozytywna sprawa. Tomek te cechy posiadał, co wielokrotnie udowadniał na torze, wyprzedzając na ostatnich metrach rywali. Do tego, co się stało, czyli samobójstwa, popchnęła go oprócz oczywiście choroby, jaką jest depresja, właśnie ambicja. Ta szerzej rozumiana ambicja sportowa nie pozwalała mu się pogodzić z pewnymi sytuacjami.

Co ma pan na myśli?

Tomek bardzo cierpiał, gdy stracił miejsce w składzie wrocławskiej drużyny. Nie bardzo mógł się z tym pogodzić. Nie rozumiał pewnych decyzji, bo on naprawdę był oddany Sparcie. Właśnie wspomniana ambicja nie pozwalała mu przejść do porządku dziennego z pewnymi sytuacjami. Ja to właśnie tak to odbierałem.

Finał IMP w Lesznie niedługo przed śmiercią pokazał też, jakim ambitnym był sportowcem, jak bardzo zależało mu na tym, by w nim wystartować…

Dokładnie nie pamiętam, w ilu finałach IMP Tomek jechał. Na pewno było ich co najmniej dziesięć. Miał na koncie tytuł indywidualnego mistrza Polski. Wiem jednak, że takie zawody dla niego miały ogromne znaczenie. On cały czas miał parcie na finały IMP. Każdy kolejny traktował tak, jakby startował w nim pierwszy raz.

A jak pan wspomina ten zwycięski finał IMP dla Tomasza z 2012 roku?

Powiem może najpierw, że często czytałem o sukcesie brata jako wielkiej niespodziance. Dla mnie wcale nie było to niespodziewane zwycięstwo. Tomasz jechał sezon życia. Był czołowym żużlowcem ekstraligi. Miał średnią 2,000. Wraz z bonusami zdobył 150 punktów. Miał rewelacyjny sezon. Zwycięstwo w finale IMP wcale nie było przypadkowe czy sensacyjne. Kiedy wybieraliśmy się do Zielonej Góry, Tomek jechał po prostu tam wygrać. Może to było nieskromne, ale on był przekonany, że jedzie po medal. Pytanie tylko, jakiego koloru. On tego nie mówił otwarcie. Jego pewność siebie czuli tylko najbliżsi.

Odniosłem wrażenie, że po finale IMP w 2012 roku, gdy wywalczył tytuł mistrzowski, Tomek zmienił się jako człowiek. Stał się trochę bardziej otwarty, wydawał się sportowcem spełnionym i docenionym. Pan też dostrzegł jakąś zmianę u brata?

Można było tak to odebrać. Tomek zrealizował coś, co w momencie, gdy zaczynał swoją karierę, było wręcz nieosiągalne. W czasach, gdy on jeździł w Ostrowie, nie było nawet z kogo brać wzorców. Wszyscy zawodnicy byli na klubowym garnuszku i nikt nie miał pojęcia, na czym polega bycie zawodowcem. Tak naprawdę tego profesjonalnego żużla Tomek zaczął uczyć się w Częstochowie. Jego wielkim marzeniem było zdobycie jakiegokolwiek medalu IMP. Szczytem zaś było wywalczenie tytułu mistrza Polski. Kiedy to osiągnął, sukces ten był swego rodzaju pieczątką na karierze. On zawsze był postrzegany jako solidny ligowiec. Tak naprawdę może potrzebował tego doceniania, a ten sukces potwierdził tylko jego klasę sportową.

Kariera międzynarodowa pozostawiła niedosyt? Był swego czasu o krok od cyklu Grand Prix…

Zależy, jak spojrzymy na karierę międzynarodową. Jeśli popatrzymy na jego ligowe występy w Anglii, Szwecji czy Danii, to miewał on tam naprawdę świetne mecze, a notował sukcesy z mistrzostwem Szwecji włącznie. Jeśli spojrzymy na stricte indywidualną karierę międzynarodową, to jego największymi sukcesami były dwa awanse do Grand Prix Challenge. Raz zabrakło mu jednego punktu, by jeździć w cyklu Grand Prix.

Miało to miejsce na jego ulubionym torze w Zielonej Górze, który upodobał sobie nawet bardziej niż ostrowski czy wrocławski…

Dokładnie tak. Zresztą tam, gdzie wywalczył tytuł indywidualnego mistrza Polski. Ktoś może zastanawiać się, dlaczego Tomek tak lubił tor w Zielonej Górze? Wydaje mi się, że wiem, z czego wynikało to, że tak pasował mu ten obiekt.

No właśnie, z czego?

Na początku jego kariery, za czasów śp. Jana Grabowskiego, który pracował wtedy w Ostrowie, często jeździli do Zielonej Góry na treningi czy zawody szkoleniowe. On tamtejszy tor znał jak własną kieszeń. Wydaje mi się, że dużo jazdy za młodych lat na zielonogórskim torze sprawiło, że czuł ten obiekt praktycznie jak własny, domowy tor.

A pamięta pan taki mecz właśnie w Zielonej Górze za czasów startów Tomasza w Klubie Motorowym Ostrów, gdy przyjechał prosto ze Szwecji po ciężkim wypadku i nie zdobył ani jednego punktu? Nie przyznał się wówczas, że miał upadek i był poobijany. To też świadczyło o jego ambicji, która nie pozwoliła mu odpuścić?

Oczywiście, że pamiętam. Wróciliśmy ze Szwecji z kompletnie skasowanym jednym motocyklem. Na dodatek Tomek był niesamowicie poobijany. Rano przed meczem w klubie z Zielonej Góry skręcałem jeszcze nową ramę szybko przywiezioną z Ostrowa, żeby był drugi sprawny motocykl do jazdy. To nie był dzień Tomka. W Hallstavik miał jednak naprawdę ciężki wypadek. Kilkanaście minut lekarze zbierali go z toru.

Pamięta pan inne ciężkie wypadki Tomka? Jak pan przeżywał je jako brat, nie tylko jako mechanik?

Było trochę tych wypadków i mniej lub bardziej groźnych kontuzji. Jeden z gorszych wypadków, jakie zapamiętałem, to ten z 2005 we Wrocławiu podczas finału Mistrzostw Polski Par Klubowych. Tomek zahaczył o tylne koło Piotra Protasiewicza i pojechał prosto w bandę. Warto podkreślić, że nie było wówczas jeszcze band pneumatycznych. Siła upadku była tak potworna, że otworzyła się brama wjazdowa do polewaczki i ciągników. Byłem w szoku po tym wypadku.

A on nie tylko się pozbierał po koszmarnej krasie, ale odjechał świetne zawody, zdobywając z kolegami brązowy medal MPPK…

Bo taki był mój brat. Jemu ta sportowa ambicja nie pozwalała odpuścić. Potrafił się podnieść, pomimo dużego bólu. Zacisnął zęby i walczył. Wiedział bowiem, że to była jedna z nielicznych szans, żeby coś wielkiego zdobyć dla Ostrowa.

Poza żużlem Tomasz interesował się piłką nożną. To była wasza wspólna pasja?

Tak. Do tego stopnia, że mieliśmy nawet swoją drużynę w lidze amatorskiej w Ostrowie. Dwa razy w tygodniu trenowaliśmy. Co weekend mieliśmy mecze. Trwało to przez dobre dziesięć lat. Tomek poza tym śledził w telewizji ligi europejskie. Pasjonował się głównie angielską piłką, ale oglądał również hiszpańską.

Był kibicem Manchesteru United…

Dokładnie. Kiedyś, jak jeździł w Anglii, dzień przed zawodami halowymi w Brighton, nomen omen w grudniu, byliśmy pierwszy raz na żywo na meczu Premiership Chelsea - Bolton. W ostatnich latach życia Tomek wkręcił się w tenis ziemny z uwagi na to, że jego córki grają po dzień dzisiejszy z powodzeniem w tę dyscyplinę sportu. Na początku tylko woził córki na treningi i przyglądał się, a później sam zaczął grać w tenisa ziemnego.

Znaliście się jak przysłowiowe łyse konie. Wiele lat spędziliście razem. Wiadomo, że człowiek jest mądry po szkodzie, ale czy teraz z perspektywy czasu, jak pan przypomina sobie zachowanie brata, dostrzega pan jakieś symptomy depresji, które wtedy nie budziły podejrzeń tej choroby?

Wtedy rzecz jasna nie wiedziałem, że to jest depresja. Po tym wszystkim, co ta choroba zrobiła z moim bratem i do czego go pchnęła, zacząłem wiele o tym czytać i wgłębiać się w jej tajniki. Zacząłem też kojarzyć fakty już niestety po nieszczęściu.

Co konkretnie ma pan na myśli?

Choćby wydarzenie, które miało miejsce w Ostrowie Wielkopolskim podczas finału Mistrzostw Polski Par Klubowych w 2017 roku, kiedy Tomek uderzył po upadku Adriana Miedzińskiego. Oglądałem to w domu w telewizji. Warto zaznaczyć, że to był sezon, w którym Tomek został odsunięty od składu Betard Sparty Wrocław. Oglądając to zdarzenie w telewizji, powiedziałem do swojej żony, że Tomek jest wykończony psychicznie. Mówiąc te słowa, byłem przekonany, że dotyczy to tylko tej płaszczyzny sportowej. Nie wytrzymywał psychicznie tego wszystkiego. Wystarczyła iskra zapalna, podbiegł do Adriana i go uderzył. Zachowanie zupełnie nie w stylu mojego brata.

Coś jeszcze dało się zauważyć?

Przytoczę jeszcze finał IMP w Lesznie z 2018 roku tuż przed śmiercią mojego brata. Ja wówczas pracowałem w teamie Przemysława Pawlickiego. Z Tomkiem minąłem się w parku maszyn może raz w trakcie tego meczu. Nie wiedziałem do końca, co się dzieje, o co poszło i dlaczego on ostatecznie nie startuje w tych zawodach, tylko jest rezerwowym. Byłem zaabsorbowany swoją pracą u Przemysława Pawlickiego. Na godzinę, może półtorej przed zawodami widziałem, że wokół Tomka kręciło się kilku dziennikarzy. Spojrzałem tylko wtedy na Tomka oczy. Proszę mi wierzyć, że gdybym nie wiedział, że to mój brat, nie poznałbym go.

Tomasz miał czasami taki "dziki" wzrok…

Bardzo, ale to bardzo dziki. Oczywiście nie zawsze, ale wtedy miał faktycznie strasznie dziwny wzrok. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, zadawałem sobie wiele pytań o powody tej decyzji. Wiem, że depresja zabiła mojego brata. Wtedy pewnych symptomów nie dostrzegaliśmy albo nie wiedzieliśmy, że to są objawy tej choroby. Teraz, po czasie, wiele spraw zrozumiałem, ale czasu się nie cofnie.

Zobacz także: Nietypowy prezent dla Bartosza Zmarzlika
Zobacz także: Nie żyje Tadeusz Rak

Źródło artykułu: