Zespół w dalszym ciągu nie ma szczęścia - rozmowa z Januszem Stachyrą, trenerem Lazura Ostrów

Nie mieli szczęścia w niedzielę żużlowcy Klubu Motorowego Lazur Ostrów. Po stracie Adriana Gomólskiego podopieczni Janusza Stachyry nie byli w stanie nawiązać walki ze swoimi rywalami i ostatecznie przegrali 53:40.

Jarosław Galewski: Przegraliście kolejne spotkanie i ostatecznie zajmujecie ostatnie miejsce w ligowej tabeli przed rundą play off. Po raz kolejny trudno o optymizm...

Janusz Stachyra: Pracuję w Klubie Motorowym od miesiąca. Zespół w dalszym ciągu nie ma szczęścia. Nie było jeszcze spotkania, żeby żaden z moich zawodników nie miał kontaktu z torem. Doskonale obrazuje to tydzień poprzedzający niedzielne zawody w Ostrowie, kiedy urazu nabawił się Daniel King. Można się tylko cieszyć, że Anglik jest jedynie mocno potłuczony. Najważniejsze, że nie doszło do żadnych złamań. Chcieliśmy skorzystać z usług Simona Steada. Prosiłem nawet o kontakt w tej sprawie mojego syna, Dawida. Anglik powiedział, że podjąłby rękawicę, ale niestety zaplanował wcześniej weekend. Nie braliśmy go jednak przez długi czas pod uwagę. Powiem szczerze, że chciałem go sprawdzić, ponieważ wychodzę z założenia, że nie należy kasować zawodników po jednym nieudanym występie.

Początek niedzielnych zawodów był naprawdę obiecujący w wykonaniu pana podopiecznych....

- Jeżeli chodzi o dzisiejsze zawody, to wypadek przy pracy Adriana Gomólskiego wyeliminował w pewnym sensie także Daniela Nermarka, który mocno się potłukł. Szwed czuł się na tyle dobrze, żeby jechać w zawodach, ale nie był wystarczająco sprawny, żeby wystartować jako zastępstwo zawodnika za Karola Ząbika. Nie mogłem też skorzystać z niego w ramach rezerwy taktycznej, a miałem takie prawo. Jeżeli chodzi o innych zawodników, to Patryk Pawlaszczyk przyzwyczaił nas już do zer. Powiem szczerze, że gdybym to ja kompletował skład, to na pewno nie wziąłbym juniora, który ma ostatni rok młodzieżówki. Ten żużlowiec regularnie przywozi po trzy zera i niewiele wnosi do naszego zespołu. Regulamin mówi jednak, że polski junior musi startować trzy razy. Na wysokości zadania stanął dziś Klindt. Wahania formy miał natomiast Robert Miśkowiak. Ktoś mógł się zastanawiać, dlaczego ten zawodnik jedzie jako joker po słabszym występie. Miałem jednak nosa. W jego poprzednim starcie zabrakło mu niewiele, żeby się zabrać i wyjechać na czoło stawki. Odbyliśmy rozmowę, dokonaliśmy korekt przy sprzęcie i efekt był widoczny. Wydaje mi się jednak, że nasz zespół rozłożył wyścig siódmy. Na pewno podcięło nam to skrzydła.

Wypadek Adriana Gomólskiego wyglądał naprawdę makabrycznie...

- Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wyglądało to naprawdę fatalnie. Czasami jednak bywa tak, że takie upadki kończą się dobrze dla zawodnika. Nie wiem, jaki jest w tej chwili stan zdrowia naszego żużlowca. Jedni mówią o złamaniach, inni tylko o potłuczeniach. Mam wielką nadzieję, że potwierdzi się ta druga wersja. Powiem panu szczerze, że bardzo chciałbym, aby w końcu pech przestał nas prześladować. Wierzę, że w decydujących meczach nie będziemy jechać szpitalem. Przed nami miesiąc ciężkiej pracy, którą musimy wykonać, żeby uratować pierwszą ligę dla Ostrowa.

Jaka była logika ściągania na niedzielne zawody Franka Fachera, który odjechał zaledwie dwa wyścigi?

- Liczyłem się z tym, że ten zawodnik może nie pojechać. Pytam się w takim razie, kto miał wystartować w tych zawodach? Patryk Kociemba, który nie jest w stanie przejechać trzech okrążeń? Ten zawodnik jest jeszcze zbyt młody stażem. Przed tym meczem były sygnały, że Facher wygrywa turnieje w Niemczech i pokonuje takich zawodników jak Ferjan. W Ostrowie tor jest jednak bardziej przyczepny. Młody Niemiec ściga się natomiast na bardzo twardych nawierzchniach. Gdyby Facher pozostawił po sobie lepsze wrażenie, to pewnie można by go spróbować w Grudziądzu. Teraz wiem, w jakiej formie jest Niemiec i czas pokaże, czy zostanie jeszcze powołany. Jak już powiedziałem, spodziewałem się pytania, które pan przed momentem zadał. Przypomnę tylko, że jednego Australijczyka już wypożyczyliśmy i już wtedy sypały się różne komentarze. Jak się jednak okazuje, ten chłopak nie łapie w ogóle kątów na polskich torach, a radzi sobie całkiem nieźle w Anglii.

Odebrano wam bonus za mecz w Poznaniu. Jak odniesie się pan do decyzji żużlowej centrali?

- W całej sprawie głos powinien zabrać lekarz, który wystawił zwolnienie Robertowi Miśkowiakowi. Jestem przekonany, że sprawa zostanie skierowana do Trybunału. Zostało po prostu podważone zwolnienie lekarskie. Tyle na ten temat.

Regulamin mówi jednak precyzyjnie, że zawodnik nominowany do startu przez PZM nie może wziąć udziału w zawodach tej samej lub niższej rangi od dnia poprzedzającego do dnia następującego po zawodach, na które został wyznaczony, chyba otrzymał zgodę PZM na inny start w tym okresie. Może po prostu nie wiedzieliście o takim przepisie?

- Wiedzieliśmy, że jest taki zapis. Miśkowiak nie był jednak w pełni sił i zgłosił wcześniej, że nie może jechać w tych zawodach. Co mamy jednak poradzić, kiedy władze Polskiego Związku Motorowego nie odbierają telefonów i nikt nie pracuje w biurze? To jest przecież żużel i to normalne, że coś może się wydarzyć. Poza tym, choroba nie wybiera.

Czy wierzy pan jeszcze w zmianę werdyktu w tej sprawie?

- To niewiele wniesie. Nasza sytuacja w tabeli i tak nie zmieni się znacząco. Skoro ma to pomóc Poznaniowi i uratować ten zespół w lidze, to niech działacze tego klubu korzystają z punktu bonusowego. Szkoda tylko, że wykorzystują pewne zapisy niezgodnie z duchem sportu. Ja wiem tylko tyle, że we władzach polskiego żużla jest trochę osób z Poznania. Oczywiście, stwierdzam teraz tylko fakt i mam do tego prawo. Nie mówię, że panowie coś zrobili. Powiem jednak szczerze, że wstrzymałbym się z werdyktem w całej sprawie i porozmawiał z lekarzem, który wystawił zwolnienie. Całą sprawę doskonale obrazuje kartoteka lekarska.

Komentarze (0)