Żużel. Po bandzie: Zmarzlikowi nie jest potrzebny żaden marketing, sam robi sobie najlepszy [FELIETON]

WP SportoweFakty / Maciej Kmiecik / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik
WP SportoweFakty / Maciej Kmiecik / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik

- Mamy dziś czasy, w których rządzi marketing i PR. Każde g… staramy się zawinąć w sreberko i udawać, że to michałki - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Kilka dni temu 50. urodziny obchodził Zbyszek Lech. Człowiek-spoiwo między starą bidną Spartą a tą nową, amerykańską. W pewnym sensie jeden z prekursorów. Zobaczył jak się noszą obcy, choćby Kelvin Tatum, i już w 1991 roku na drzwiach swojego busa, niewielkiego volkswagena transportera, napisał "Zbigniew Lech International Speedway Rider". Musiało to robić wrażenie na mieście, zresztą kibice śpiewali "Zbyszek Lech jest za trzech". A Zbyszek lubił się również dobrze ubrać, zatem kombinezon odkupił od Jana Schinagla, wtedy czeskiego obcokrajowca Sparty. Bo żużlowcy zza południowej granicy jakoś szybciej od naszych stali się kolorowi.

Wspomniałem Lecha, gdyż początek lat 90. okazał się jednocześnie początkiem nowej ery na polskich torach. Podnieśliśmy żelazną kurtynę i na scenie z miejsca zrobiło się wykwintniej. Zaczęto nas uczyć marketingu, choć momentami w sposób żałosny. Po prostu ludzie nieczujący sportu próbowali pokazywać, jacy są światowi.

ZOBACZ WIDEO Prezes PZM tłumaczy, skąd wziął się przepis o zawodniku U24 i dokąd ma zaprowadzić polski żużel

Pamiętam, że jeden taki odwiedził nas w redakcji Gazety Wrocławskiej i zapowiedział, że od jutra już nie używamy słowa żużel. Od jutra piszemy już tylko speedway. Dlatego grzecznie mu powiedziałem, by sobie poszedł. Nie jutro, a najlepiej już. Te szkolenia dziennikarzy przez tzw. coachów mających na co dzień styczność ze sprzedawcami odkurzaczy to też była gruba pomyłka. Dlatego gdy miałem do wyboru coaching albo mentoring, wybierałem plażing.

Dziś mamy jednak czasy, w których rządzi marketing i PR. Każde g... staramy się zawinąć w sreberko i udawać, że to michałki. Pierwsza połowa listopada to czas, w którym transfery dopinają już nie prezesi, lecz klubowe działy marketingu - kto sprzeda lepiej tych, których właśnie kupiliśmy. Ludziom to się podoba, ten bank pomysłów. Jest ruch w interesie, dzieje się. Gwiazdy spadają z nieba, są stylizowane na postacie z kultowych produkcji etc. I ja to, rzecz jasna, doceniam. Także zabawne filmy, które w trakcie sezonu potrafią kręcić choćby ludzie z Falubazu. Nie ukrywam jednak, że gdy tego typu akcji robi się z czasem nadmiar, zaczyna mnie to razić. Zwłaszcza że nie znam lepszego marketingu niż sukces sportowy. Natomiast przy braku wyniku ta poboczna działalność staje się często irytująca, bywa paliwem dla krytyków.

Przed minionym sezonem sporo tego kontentu - to teraz, niestety, modne słowo - naprodukowano w Gorzowie, tyle że stalowa armia nieco zardzewiała była po przydługiej, martwej wiośnie. I już na dzień dobry wszyscy skoczyli sobie do gardeł. Choć koniec końców udało się opanować emocje, solidnie popracować i przy pomocy gościa Jacka, a także przeora Michała spod Jasnej Góry wjechać nawet do play-offów.

W Gorzowie w ogóle dużo się działo przed sezonem. Wiadomo - nowy prezes, spore ambicje, oczekiwania. To właśnie na stadionie Stali miał się zjawić wiosną Andrzej Duda - nie tylko w czasie pandemii, ale i prezydenckiej kampanii - by obwieścić sportowemu światu, że niebawem zapali się zielone światło. I żużel wystartuje. No ale nie wszystkim było to po linii politycznej, więc limuzynę zawrócono i w trybie awaryjnym skierowano do Kinic. Gdzie prezydenta ugościł w swoim ogrodzie mistrz Zmarzlik. I dobrze, Bartek to już człowiek, który potrafi się błyskotliwie odnaleźć w każdej sytuacji. Nie tylko torowej. Nie jest mu potrzebny żaden marketing, bo sam zrobi sobie najlepszy. W kasku i bez.

Największemu bufonowi nie pomoże najlepsza agencja, dobra marka obroni się sama. Pewni siebie marketingowcy będą z pewnością polemizować, ale to podobna sytuacja jak ze szkoleniem - z marnego materiału i świetny trener nic wielkiego nie ukręci.

A więc jesteśmy dziś światowi pełną gębą. Taki numer startowy zawodnika - kiedyś był tymczasowy i przechodni, miał tylko znaczenie w dniu turnieju, po czym historia jego się kończyła. No, względnie ten, co wylosował trzynastkę, dopisywał sobie niekiedy z tyłu, na plastronie, ½ albo ¼. By odgonić demony i oszukać przesądy.

A dziś? Dziś numer startowy zawodnika to własność i wartość, wokół których buduje się cały marketing. Być może też buduje to niektórych zawodników, pozwala uwierzyć we własną wielkość. Bo w to akurat nie wątpię, że najcenniejsze globalne tytuły zdobywa się głową. Wiedział o tym już Hubert Wagner na przełomie lat 60. i 70, doceniając wszelkiego rodzaju gry wojenne i gierki na wyniszczenie. Otóż gdy "Kat" był jeszcze trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski siatkarzy i pojechał z zespołem na jakiś turniej państw zaprzyjaźnionych, szedł raz z ekipą na posiłek. Nagle przed nimi zaczęły rosnąć w oczach sylwetki potężnych rówieśników ze Związku Radzieckiego. Szli z naprzeciwka. I wtedy Wagner wycedził tylko do swoich chłopaków półgębkiem, przez zaciśnięte usta:

- Jak któryś pierwszy powie cześć, to przypier**lę.

A propos przemocy. Zobaczcie jak wciąż rośnie w siłę, również medialnie, Marcin Najman, wielki fan żużla z Miasta Świętej Wieży. Jeśli jednak myślicie, że właśnie dołączam do grona jego hejterów, jesteście w błędzie. Pewnie, że bywa wesoło. Na przykład wtedy, gdy Marcin broni Jasnej Góry przed hordą wyimaginowanych przeciwników. Albo wtedy, gdy walczy, bo nie bardzo potrafi. A jednak ludzie to oglądają. I jedno Wam powiem - śmiejcie się, lecz ten gość ma łeb na karku. A przy tym jest świetnym organizatorem. Do swojego projektu przekonał m.in. samego Endrju Galarę, któremu przyszykował w Częstochowie pożegnalną galę. Zorganizował też mnóstwo innych gal, eventów, biznesów, których - o dziwo - nie wstydziły się różne telewizje. Robi tyle w rok, ile horda jego hejterów nie zrobi przez całe swoje smutne życie. I pewnie też tyle nigdy nie zarobi, ile on już zainkasował (bez skojarzeń!). Skórę ma Najman grubą, a głowę twardą, zatem swoich kontestatorów ma gdzieś. Aha, pamiętajcie, że raz na jakiś czas odwiedza też z sakiewką Tomasza Golloba.

A więc spójrzcie, nikomu krzywdy nie zrobił, zwłaszcza w ringu, a ilu już pomógł ludziom?! Kiedyś przybliżę, who is chu... w sportowym środowisku, jednak Najmana w tym wykazie zabraknie.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Był podniebny sektor, a teraz transfery z helikoptera i gwiazdy kabaretu. Motor Lublin z hitem internetu
Polski żużlowiec o sytuacji w Szwecji. "Rośnie liczba chorych, a maseczki nie są obowiązkowe"

Źródło artykułu: