Żużel. Lindbaeck zszokował Włókniarz swoim technologicznym laboratorium. Nauka przegrała z ludzką psychiką

PAP / Paweł Topolski / Na zdjęciu: Antonio Lindbaeck
PAP / Paweł Topolski / Na zdjęciu: Antonio Lindbaeck

Antonio Lindbaeck definitywnie zakończył karierę. Gdy był u jej progu, wróżono mu wielkie sukcesy. Rekomendował go sam Tony Rickardsson. W pierwszym poważnym zderzeniu z Ekstraligą sobie nie poradził. - Problem tkwił w nim - ocenia Marian Maślanka.

Szwed brazylijskiego pochodzenia w polskiej lidze zadebiutował w 2005 roku jako zawodnik wrocławskiego Atlasa, ale dla ekipy ze stolicy Dolnego Śląska pojechał tylko w dwóch meczach. Na poważnie ściganie w Polsce zaczął dwa lata później we Włókniarzu Częstochowa.

Antonio Lindbaeck, mając wtedy 22 lata, od razu trafił do klubu z wielkimi aspiracjami i oczekiwaniami. Szwed miał jednak znakomitą prasę, co nie dziwiło, bo dawał ku temu powody swoją postawą na torze. W 2004 roku wraz z reprezentacją Szwecji sięgnął po Drużynowy Puchar Świata, rok później stanął na najniższym stopniu podium podczas Grand Prix Danii w Kopenhadze. Tamte zawody wygrał Tony Rickardsson.

To właśnie sześciokrotny mistrz świata polecał Lindbaecka. - Powiedział mi, że przyszłością żużla w Szwecji jest właśnie Antonio - wspomina Marian Maślanka, ówczesny prezes Włókniarza, który uwierzył w zapewnienia szwedzkiego czempiona.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

Rola, jaką miał spełnić Antonio Lindbaeck, wówczas obdarzony ułańską, młodzieńczą fantazją, nie była łatwa. Jak wyjaśnił Maślanka, Włókniarz poczuł się zawiedziony... wicemistrzostwem Polski z 2006 roku. - Panowało u nas przekonanie, że najlepsi nasi zawodnicy szczytową formę mają za sobą. Przegrywaliśmy decydujące, nominowane wyścigi. Stąd srebro i proszę sobie wyobrazić, że wtedy w klubie razem ze sztabem szkoleniowym traktowaliśmy je z niedosytem. Zdecydowaliśmy, że trzeba coś zrobić i poszukać młodych zawodników, którzy będą stanowić przyszłość - opowiada.

"Wyglądał odlotowo"

Antonio Lindbaeck zanotował w Częstochowie imponujące wejście. Sęk w tym, że nie chodzi o wyniki, a to, jak wyglądały jego przygotowania u progu sezonu. - Gdy przyjechał na pierwszy trening do Częstochowy, to przywiózł ze sobą dziesięć motocykli, dwóch inżynierów i sprzęt do testowania silników. Porozstawiali komputery, a dla nas w parku maszyn to był szok. Takiego ewenementu jeszcze nie było. Można było zauważyć, jak profesjonalnie do tego podchodził - mówi Maślanka.

Mało tego, Lindbaeck rzucał się w oczy ze względu na specjalnie wyprofilowane błotniki. Coś na wzór tego, co przed laty stosował mistrz z USA Billy Hamill, choć mówiono, że Szwedowi to tylko utrudnia jazdę, bo zwiększa wagę motocykla. - Nie wnikałem w to, bo jeżeli mu się to podobało i poprawiało jego kondycję psychiczną, to "okej". Na pewno wyglądał odlotowo - komentuje Maślanka.

- Myślę, że był pod wrażeniem Tony'ego Rickardssona i wydaje mi się, że starał się go naśladować. Również pod tym względem wizualnym. Tylko, że Tony to wszystko wcześniej testował i nawet miał od tego ludzi - uzupełnia Piotr Żyto, który w tamtym roku był trenerem Włókniarza.

Okazało się jednak, że ten cały "efektowny wjazd" z technologicznym laboratorium na częstochowski stadion nie znalazł przełożenia w rezultatach. Antonio był wtedy fabrycznym jeźdźcem JAWY, a dopiero na klubowym GM-ie, od którego stronił, zaczął punktować. - Myślę, że nastąpił przerost formy nad treścią. Cała ta otoczka naukowa, która wydawała się, że pomoże, trochę poszła w złym kierunku - uważa Maślanka.

Sukces rodzi się w głowie

W tamtym roku w przypadku Antonio Lindbaecka psychika odegrała pierwszoplanową rolę. - On miał wielkie nadzieje i w pewnym momencie zaczął mieć problemy mentalne. Wszystko było przygotowane, aby wszedł na top, a jemu nie wychodziło. Nie tylko w lidze, bo i w Grand Prix - przypomina były prezes Włókniarza.

Lindbaeckowi rzeczywiście nie szło, a każdy kolejny nieudany występ potęgował frustrację. Finalnie we Włókniarzu pojechał tylko w siedmiu meczach, osiągnął średnią 1,357, a był przecież kontraktowany z myślą o zastąpieniu Ryana Sullivana. Wokół miał wszystko, co było potrzebne do tego, aby osiągnąć sukces. Kapitalne zaplecze, również to finansowe, o które w głównej mierze zadbała firma Outukumpu z Avesty. Mógł też liczyć na zwyczajne, ludzkie wsparcie.

- Dbali o niego w szczególności jego rodzice. Być może było tego za dużo. Myślę, że brakowało u niego takiego znalezienia faktycznego problemu, który tkwił w nim. Jego ambicje widzieliśmy i docenialiśmy w klubie, ale nie poszło to w dobrym kierunku. Czasem tak się w życiu czy sporcie dzieje, że gdy się za bardzo chce i nie idzie to siada psychika - sądzi Marian Maślanka.

Finalnym efektem nieudanego sezonu było zatrzymanie Antonio Lindbaecka w październiku 2007 roku w Aveście przez policję. Okazało się, że Szwed był pod wpływem alkoholu. Załamał się i oznajmił, że kończy z żużlem. - Złe zmiany u niego zauważyłem jeszcze w trakcie sezonu. Próbowaliśmy z nim wraz z Gregiem Hancockiem rozmawiać, wytłumaczyć mu, że nie tędy droga, ale to było silniejsze od niego - wspomina były szef Lwów.

- Wtedy pod względem mentalnym byłem załamany. Nie czułem się dobrze ze samym sobą - przyznaje natomiast sam zainteresowany, który kilka tygodni temu udzielił nam obszernego wywiadu (przeczytaj całość ->>).

Miał papiery na mistrza świata?

To jednak nie był koniec Antonio Lindbaecka. Wrócił już w 2008 roku, ale na spokojnie, w barwach pierwszoligowego klubu z Rybnika i ścigał się do minionego sezonu włącznie. Choć przez całą karierę miewał wzloty i upadki, Marian Maślanka ma przekonanie co do jednego: - Niewątpliwie talent miał znakomity. Wydawało się, że ten chłopak ma wszystko, aby iść nawet w kierunku mistrzostwa świata. Wiązaliśmy z nim wielkie nadzieje.

Sam Lindbaeck jest innego zdania. - Nie byłem facetem, który mógł zostać mistrzem, ale nie robię z tego tragedii. Moja kariera mogła być inna, ale miałem problem w relacjach z ludźmi. Kiedy ufałem, to za mocno i wtedy obrywałem. Później już nie potrafiłem - mówił nam już po tym, jak po minionym sezonie definitywnie i, jak zapewnił, nieodwołalnie zakończył karierę.

- Gdzieś się po drodze zagubił. Uważam, że mógł więcej w tym sporcie osiągnąć, zresztą on sam o tym mówi - podsumowuje Piotr Żyto, który był ostatnim trenerem Lindbaecka w karierze w RM Solar Falubazie Zielona Góra.

Czytaj również:
-> Są jak ogień i woda. Obu śmierć zajrzała w oczy

Komentarze (3)
avatar
RECON_1
14.01.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Moze pracujac jak to bylo powiedziane "archeologicznie" odkryje swoje orawdziwe powolanie;) 
LiczyHrabia
11.01.2021
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Pojeździ na koparce i zobaczy codzienną pracę, to po roku przerwy wróci. 
avatar
Hessus666
11.01.2021
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Według mnie był średniakiem. Niezwykle barwną postacią ale bez talentu na bycie mistrzem. Kila osób dmuchało balonik, że jest lepszy niż osiągane przez niego wyniki ale wyciągnął ze swojej kari Czytaj całość