Leon Madsen, który jest wicemistrzem świata z 2019 roku, do Włókniarza przychodził w 2017 roku. Wówczas był brzydko określany ligowym średniakiem. W częstochowskim klubie złapał wiatr w żagle i obecnie stanowi światową czołówkę, co przez długi czas wielu trudno przechodziło przez gardło.
Gdyby przyjrzeć się nie tak odległej historii, znajdziemy innych zawodników, którzy swoje kariery na dobre zaczynali w klubie z Częstochowy i osiągnęli sukcesy. Tai Woffinden, trzykrotny mistrz świata, teraz już staje się legendą Betard Sparty Wrocław, zaczynał w biało-zielonych barwach. Albo bracia Łagutowie. To Włókniarz jako pierwszy sięgnął po Grigorija i Artioma z Lokomotivu Daugavpils.
Byli też tacy, którym Włókniarz dał szansę wybicia się, uwierzył w nich, ci skorzystali i odwzajemnili się bardzo dobrymi wynikami, ale później z różnych względów opuszczali szeregi Lwów, i już nigdy nie byli w stanie nawiązać do udanych występów z częstochowskiego klubu.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy
Był... za dobry!
Jednym z nich był Lukas Dryml, o którym szeroko pisaliśmy w piątek (przeczytaj całość ->>). Czech w 2007 roku do Włókniarza trafił z myślą o tym, aby wrócić do Grand Prix. Miały mu w tym pomóc m.in. udane występy w barwach Lwów. Gdy otrzymał szansę w lidze, jeździł przebojowo i widowiskowo, czym zyskał sobie niebywałą sympatię ze strony kibiców. Nagle wszystko zaczęło mu się układać i w Grand Prix Challenge wywalczył sobie awans do cyklu wyłaniającego mistrza globu.
- Mówiłem mu: "Lukas, za wcześnie. Ty jeszcze jesteś nieułożony. Odpuść, daj spokój, jedźmy jeszcze rok, żebyś sobie wszystko poukładał." On mi na to: "Ale prezes, co mam zdziałać? Podařilo mi się, podařilo (udało mi się, udało)". Niestety, ale to oznaczało koniec naszej współpracy. Musieliśmy się pożegnać - wspomina Marian Maślanka, który w tamtym czasie był prezesem klubu z Częstochowy.
Włókniarz zrezygnował z Drymla, bo w klubie były wielkie plany związane z powrotem na podium Drużynowych Mistrzostw Polski. W tym celu sprowadzono ówczesnego mistrza świata Nickiego Pedersena, który wtedy nie brał jeńców i wygrywał z kim chciał i jak chciał. Dla Drymla miejsca zabrakło, gdyż wedle przepisów w drużynie mogło występować maksymalnie dwóch zawodników z Grand Prix (drugim we Włókniarzu był Greg Hancock).
Czech został więc poniekąd ofiarą przepisów i... zbyt dobrej jazdy. We Włókniarzu miał drugą średnią w zespole. Z Częstochowy przeniósł się do Ostrowa, później był Rzeszów i Lublin. Takiej furory jak we Włókniarzu już jednak nigdy nie zrobił.
Dołożył, by się wykupić
Włókniarz z plejadą gwiazd, której przewodził Pedersen, mistrzostwa Polski też nie zdobył. Niedługo potem przez światowy ekonomiczny kryzys klub stracił głównego sponsora, firmę Złomrex. Zaczęły się problemy finansowe i szukanie zawodników, których oczekiwania nie są zbyt wygórowane. Tak los sprawił, że na 2010 rok drogi biało-zielonych zbiegły się z Jonasem Davidssonem.
Szwed wcześniejsze trzy lata spędził w Polonii Bydgoszcz. Spisywał się słabo. - W tamtym czasie był jednym z najgorszych zawodników w lidze, jego średnia była jedną z najsłabszych. Na rozmowy przyjechał wraz z ojcem. Mieli przygotowaną ofertę. Twierdzili, że Jonas potrzebuje zmienić klub. Powiedziałem, że to co prezentuje rzeczywiście na Ekstraligę jest bardzo marne - opowiada Marian Maślanka.
Davidsson z ojcem przekonali jednak ówczesnego prezesa Włókniarza. Przedstawili kompleksowy plan na przygotowania i jakie zmiany wprowadzą. Mało tego, zapłacili połowę kwoty za zerwanie kontraktu z Polonią. - Spojrzałem mu w oczy. Potrzebowałem dostrzec czy mówi prawdę, czy zwyczajnie blefuje. Tacy podczas negocjacji też się zdarzali. Stwierdziłem, że wchodzimy w to - zdradza Maślanka.
Nie pożałował, bo Szwed zaskoczył. - Jonas miał bardzo delikatną psychikę. Trzeba było umiejętnie z nim postępować. Jak były niepowodzenia to najlepiej było nie rozmawiać przy nim o tym meczu czy wyścigu. Przechodził obok tego mimowolnie i zaczął walić nam punkty - po 12 - 13 "oczek". Świetnie startował, był kapitalnym technikiem - komplementuje byłego już zawodnika niegdysiejszy prezes Lwów.
Oferta nie do odrzucenia
W 2010 roku Włókniarz jechał o utrzymanie w lidze. Davidsson, podobnie jak wcześniej Dryml, miał drugą średnią w zespole. Samego siebie przeszedł w Zielonej Górze. Tam trzasnął aż 17 punktów. - I to okazało się dla nas największym nieszczęściem - mówi po latach Maślanka.
- Falubaz od razu zagiął na niego parol, a my nie byliśmy w stanie przebić ich oferty. Przypomniałem Jonasowi i jego ojcu, że ustalaliśmy, że umawiamy się na trzy lata i Jonas wchodzi do cyklu Grand Prix, krok po kroku się rozwija. Mówiłem, że w Zielonej Górze jest silna drużyna i będzie mu o wiele ciężej niż u nas, gdzie już zdążył poznać klimat. W odpowiedzi usłyszałem, że on ma tam dziewczynę, wybudowałby sobie dom, bo dostał wielkie pieniądze. Uszanowałem to, każdy jest wolnym człowiekiem. Sportowiec ma prawo zadecydować czy determinuje go ambicja, chęć zdobywania sukcesów, a na resztę czas przyjdzie później. Można też podjąć próbę prowadzenia tego równolegle. Jonas spróbował i już nigdy takich wyników jak w Częstochowie nie osiągnął - opowiada były prezes Włókniarza.
Pierwszy rok w barwach Falubazu w wykonaniu Davidssona był jeszcze do zaakceptowania. Spisał się zwłaszcza w fazie play-off korzystając z silników Hancocka. Ogólnie obniżył loty w porównaniu z tym, co pokazywał we Włókniarzu, ale tragedii nie było. Kolejne dwa sezony to już jednak była droga przez mękę. - Sprawdziło się to, co mu tłumaczyłem. W Falubazie była większa konkurencja, dostał też większe pieniądze, a za tym poszły większe wymagania. Nie dziwię się temu, bo skoro otrzymał wielką kasę to klub miał prawo oczekiwać wyników. Tymczasem dla niego nie było to dobre - uważa Maślanka.
Zaskakująco mogą brzmieć słowa o awansie do cyklu Grand Prix, ale okazuje się, że rzeczywiście był taki plan. - To było możliwe, ale Jonas musiałby być skoncentrowany tylko na żużlu. Trafiła mu się jednak wielka okazja i nie można mieć mu za złe, że z niej skorzystał. To są sportowcy, ale też zwykli ludzie, którzy mają w głowie sprawy rodzinne, bytowe. Pozostaje kwestia decyzji zawodnika - ocenia wieloletni szef Lwów.
Dar od Boga
W 2011 przywrócono KSM. Dla biednego wtedy Włókniarza problemem było wypełnienie minimalnego poziomu. Kombinowano na wszystkie strony. - Temat rozwiązałby nam kontrakt Jarka Hampela czy Tomasza Golloba, co było możliwe, bo rozmawialiśmy, ale zwyczajnie nie mieliśmy pieniędzy, by któregoś z nich pozyskać - przypomina Maślanka.
To wtedy do klubu z Częstochowy sprowadzono wspomnianych braci Łagutów. Być może mało kto wie, że wówczas od pozyskania Nielsa Kristiana Iversena biało-zielonych dzielił już tylko podpis pod kontraktem. Szczegóły były ustalone, ale w ostatniej chwili ofertę o kilkadziesiąt tysięcy złotych przebiła gorzowska Stal. Częstochowianie znów musieli szukać. Nie tylko kogoś wartościowego, ale również z odpowiednim KSM-em.
- I tak trafił do nas Daniel Nermark. Różnie o nim mówiono. Ja natomiast zwróciłem uwagę na jedną rzecz. Mianowicie zawodnika obdarzonego taką umiejętnością startu i dojazdu do łuku nie widziałem w całej swojej karierze. To było nieprawdopodobne. Andrzej Korolew, który przyjechał wtedy z Łagutami, mówił, że Daniel ma jakiś nadprzyrodzony dar od Boga - opowiada Maślanka.
- Gdy usiedliśmy do rozmów, Daniel opowiadał mi o wyjazdach do Nowej Zelandii z samym plecakiem, na luzie. Mówił mi: "wiesz, ja tam czerpię radość z życia, z jazdy na żużlu itd.". Od razu się zorientowałem, że trafił mi się kolejny, którego trzeba prowadzić spokojnie, bez żadnych napięć, nerwów i to powinno wydać. I wydało - kontynuuje.
Nermark spisywał się niesamowicie. Nagle z zawodnika pierwszoligowego stał się czołową postacią drużyny ekstraligowej. Razem z Grigorijem Łagutą bardzo często stanowili duet nie do pokonania w decydującym, ostatnim biegu nominowanym. Zwłaszcza w Częstochowie. To była ich twierdza. I choć Włókniarz jechał ponownie o utrzymanie, to towarzyszyła mu rzesza fanów, bo kibice wiedzieli, że będą mieli na co popatrzeć. Bo choćby Nermark, dla wielu dotychczas postać znikąd, objeżdżał uczestników Grand Prix.
Przygoda Daniela Nermarka z Włókniarzem zakończyła się po dwóch sezonach. Wtedy już Marian Maślanka z klubu odchodził, ale jego następcy chcieli, by Szwed został. On jednak przeniósł się do gorzowskiej Stali i właściwie na tym zakończyła się jego poważna jazda. - Tam mu się nieszczęśliwie ułożyło. Może w Stali zrobiłby wynik, ale pojawiły się kontuzje, jedna, druga. Na dodatek tor był dla niego zbyt wymagający - podsumowuje Maślanka.
Czytaj również:
-> Nowe informacje w sprawie Maksyma Drabika