"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Mógł to zrobić każdy, a znów to zrobił Marcin Najman. Poruszył branżowe media, które oszalały na punkcie planowanej walki żużlowców nie na torze, lecz w klatce. Bo ma facet łeb na karku, ukręcając niezwykle chodliwy temat z niczego. Zapewniając samonośną promocję swojego kolejnego eventu o absolutnie żadnej jakości sportowej. Można?
Z miejsca było dla mnie jasne, że żaden poważny żużlowiec nie otrzyma zielonego światła od poważnego klubu na jatkę i mordobicie w klatce. Czemu mordobicie? Bo nazwa "mieszane sztuki walki" zarezerwowana jest dla tych, którzy potrafią uczynić z tej walki sztukę. Jak, dla przykładu, sztukmistrz Chalidow i kilku innych. Natomiast całej reszcie chodzi głównie o to, by powalić frajera na glebę i dojechać młotkowym w łeb. Ot, cały misterny plan. Zresztą, przypomnijcie sobie walkę Pudzianowskiego z Najmanem. Najpierw chciał Pudzian rywala skopać, a po chwili uznał, że czas go dosiąść i dobić jak gwoździa. Przy ekstatycznie reagującej widowni. Przy okazji – śmiejecie się z tego Najmana, ale to właśnie on jako pierwszy wyszedł do monstrualnych jeszcze rozmiarów Pudziana, któremu para wychodziła uszami. Też byście wyszli?
ZOBACZ WIDEO Żużel. Polonia po awansie opcją dla Emila Sajfutdinowa? Rosjanin komentuje
Dziś mieszane sztuki walki to nasze igrzyska. Rozrywka dla mas. Pamiętam jeszcze, bodajże, drugą galę raczkujących Konfrontacji Sztuk Walki, gdy jedną z wiodących postaci był Łukasz Jurkowski. Choć w finale dał się ograć specowi od robótek w parterze, judoce Antoniemu Chmielewskiemu. Walczono w stołecznym hotelu Marriott, a wnioski wyciągano na gorąco i na bieżąco. Takie choćby, że 70-kilowy zawodnik wywodzący się z kalaki nie powinien jednak wychodzić ani do Jurasa, ani do innego konia. Bo przedstawiciel kalaki bez kijów jest, okazuje się, bezbronny jak niemowlę. Gdy został trafiony okrężnym kopnięciem w baniak, to dopiero po jakimś kwadransie cucenia wrócił z zaświatów.
Dodam, tytułem wyjaśnienia, że nie jest to sport w najczystszej postaci, bo nie podlega kontrolom antydopingowym. Faszerowanie się to część tej brudnej gry. A więc, de facto, mamy tu do czynienia nie ze sportem, lecz rozrywką. Swego czasu, gdy Pudzian był jeszcze strongmanem, zapytałem go o ciemną stronę mocny. Odpowiedział całkiem szczerze - że każdy zawód ma swoje tajemnice. Lekarz, pielęgniarka, ksiądz i strongman również.
Choć dziś wielu z Was zapewne pomyśli, że największe tajemnice skrywa jednak zawód księdza.
Nic to, najważniejsze, że przeszło tydzień temu branżowe media dorwały chwytliwy temat i rozwałkowują to ciasto namiętnie. A składniki znów podrzucił Marcin Najman. To znów on zatrudnił dziennikarzy, dając im robotę w niełatwym do przetrwania martwym sezonie. Zatem doceńcie człowieka, który łeb na karku ma. I, wbrew niektórym opiniom, nie jest zwykłym krzykaczem - mianowicie potrafi sporo zorganizować. Jak choćby pożegnanie Endrju Galaty pod Jasną Górą, do którego przekonał telewizję publiczną. I kilka innych eventów. To również Najman odwiedza raz na jakiś czas Golloba, nie przyjeżdżając z samymi ciastkami. Wreszcie to jego kurtka okazuje się najcenniejszym ciachem w ramach aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
A wszystko to przy barowej klasie sportowej. Czyli mamy do czynienia z fenomenem. Bo coś Wam powiem - mianowicie wystarczy rzucić okiem na obecną sylwetkę pana Marcina, by zauważyć, że zbyt dużo biznesów ma na głowie ten człowiek renesansu. Zbyt dużo obowiązków z tytułu pełnionej funkcji celebryty. Na trening zwyczajnie nie ma tu już ani czasu, ani ochoty. Zatem nie ma też kondycji, niezbędnej do próby podjęcia walki na pełnym dystansie. Co wcale nie okazuje się przeszkodą nie do sforsowania przy wchodzeniu do klatki. Wystarczy mieć plan B i C, innymi słowy zrobić coś wyjątkowo głupiego w piętnastej, no, maksymalnie w trzydziestej sekundzie walki, na oparach paliwa. Resztkami sił. Można rywala kopnąć w nabiał, ugryźć w ucho, ewentualnie pomylić reguły gry i użyć niedozwolonych form przemocy, bo przecież na długu tlenowym, gdy ciemno przed oczami, to zupełnie naturalne. Wtedy wojownicy walczą już tylko na tzw. autopilocie, uruchamiając niezbadane pokłady ambicji. Dzięki temu udaje się jakoś przetrwać. A później pozostaje już tylko trochę pokrzyczeć, poczuć się oszukanym przez świat, by nazajutrz ogłosić plan kolejnej walki z cyklu pożegnalnych. Media już to odpowiednio wyniosą na czołówki swoich serwisów.
Dlatego też świat żużla wstrzymał ostatnio oddech, wypatrując rywala dla Edka Mazura. Cywilizacja generalnie ostatnio skręca, co obserwuję też na przykładzie igrzysk olimpijskich. Otóż należę do grupy osób, która uważa, że piękniejszej imprezy świat nie wymyślił, a jednak coraz mniej mnie ten obecny olimpizm kręci. I odnoszę wrażenie, że współczesnego widza również. Igrzyska stają się świętem subkultur, a nie powodem zbiorowego zainteresowania. Próbują zwrócić uwagę młodzieży, stąd m.in. ekspansja takich dyscyplin jak skateboard, breakdance czy koszykówka 3x3. Sam za młodu trenowałem basket, byłem zakochany po uszy, ale dziś nie jestem w stanie wskazać żadnego nazwiska z tej młodej odmiany dyscypliny. A niebawem urośnie też e-sport, odpowiednia komórka w MKOl-u już się jego wdrażaniem zajmuje. Zbyt duża tam kasa, by udawać, że nie pasuje do pięknej olimpijskiej idei.
A wskażecie mi jakieś mocne polskie nazwiska z obecnego świata judo czy zapasów? Kiedyś było ich od groma. Niemal każdy znał Nastulę, Kubackiego, Legienia, Wrońskiego, Zawadzkiego czy Wolnego i Tracza. Znaliśmy ich i krajowych rywali w poszczególnych kategoriach. Tymczasem dziś to jakieś zamknięte kręgi, z których wielu chce się tylko wyzwolić i przebić do MMA. Jak Janikowski, medalista olimpijski z Londynu. I mam takie przypuszczenie, że ewentualny medal igrzysk naszej zapaśniczki lub judoczki większej euforii w narodzie nie wywoła.
Znane nam igrzyska ludziom spowszedniały. Za mało krwi? W Polsce są nimi walki w klatce, czyli uliczne jatki. I również żużel, bo wciąż możemy się doczekać czegoś ekstremalnie niebezpiecznego. Bo jest adrenalinka. Każdy wyścig to wciąż mnóstwo pytań - kto kogo wypchnie, kto komu pokaże miejsce w szeregu środkowym palcem. Kto wróci do parku maszyn na motocyklu i w jednym kawałku, a kto pojedzie karetką do szpitala na składanie. To nadal aktualne, mimo że żużel stał się na przestrzeni lat sportem o niebo bezpieczniejszym niż kiedyś, podobnie jak formuła 1. Palący się bolid może dziś fruwać w powietrzu i rozlecieć się na strzępy, lecz klatka z kokpitem i kierowcą w środku pozostanie jednak niewzruszona. Tak, dzisiejszy motorsport to pikuś przy takim narciarstwie alpejskim. Bo zjazdowiec, pędzący w dół z prędkością grubo ponad 100 km/h, ma na sobie tylko kask. Jeden fałszywy ruch i dupa zbita. Na śmierć...
Wciąż tylko zachodzę w głowę i nie mogę zrozumieć, dlaczego w Polsce ludzie chcą chleba i żużla, a za granicą wolą do chleba inne igrzyska.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Oto twardziel, który został legendą Stali Gorzów. Zmarzlik do dziś pamięta jego autorskie metody treningu
- Patryk Malitowski: Z kwoty, którą zalegają mi kluby mógłbym postawić mały domek [WYWIAD]