[b]
Dawid Franek, WP SportoweFakty: Jak pan wspomina swój debiut ligowy w Lesznie w 1960 roku?
[/b]
Andrzej Wyglenda, czterokrotny indywidualny mistrz Polski: Debiut wspominam bardzo przyjemnie. Przywiozłem wtedy dla siebie i dla drużyny jeden punkt, nie dojeżdżając do mety. Był to zbieg okoliczności, bo gdy jechałem na czwartym miejscu, to zawodnik Unii Leszno przede mną zanotował uślizg na ostatnim łuku przed metą. Ja tuż za nim zrobiłem to samo, aby w niego nie uderzyć. Sędzia dostrzegł moją postawę i przyznał mi upragniony punkt.
Po dwóch pierwszych słabszych sezonach w pana wykonaniu, w 1962 roku nastąpiła nagła eksplozja formy. Jaka była główna przyczyna zdecydowanie lepszej dyspozycji?
Miałem po prostu to szczęście, że w naszej drużynie byli dobrzy zawodnicy. Miałem kogo podpatrywać. W szczególności uczyłem się od Joachima Maja i Staszka Tkocza. Myślę, że gdy ich podpatrywałem, to moje umiejętności zdecydowanie się polepszały.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Polonia po awansie opcją dla Emila Sajfutdinowa? Rosjanin komentuje
Przez wiele lat był pan liderem ROW-u Rybnik wraz ze swoim rówieśnikiem Antonim Woryną. W zawodach indywidualnych natomiast rywalizowaliście panowie jak równy z równym. Jakie były wasze relacje poza torem?
W złotych czasach nasza drużyna była jak rodzina. Z Antkiem podobnie jak z innymi chłopakami miałem koleżeńskie relacje. Jeden zawodnik drugiemu nie zazdrościł. My wszyscy chcieliśmy być lepsi od innych. Mieliśmy takie pragnienie i wielką chęć wygrywania. Wszyscy zawodnicy świetnie ze sobą współpracowali.
Ta rodzinna atmosfera była główną przyczyną dominacji ROW-u w lidze w latach 1962-1968?
Dokładnie tak. Nasza drużyna była jak organizm, w którym wszystkie elementy ze sobą współdziałały. U nas było tak, że podpowiadaliśmy sobie z przełożeniami, rozmawialiśmy o sytuacjach na torze. Myślę, że w dzisiejszych czasach tego nie ma, bo wielu zawodników sobie zazdrości.
Z kim według pana ROW w latach swojej świetności toczył najciekawsze mecze w polskiej lidze?
Powiem szczerze, że zawsze nie przywiązywałem do tego większej uwagi. Natomiast nasi starsi zawodnicy, czyli Maj i Tkocz mówili, że zawsze w Lesznie są bardzo wyrównane spotkania. Gdybym miał jeszcze wskazać inne zespoły, to na pewno było ciekawie w meczach ze Stalą Rzeszów oraz Polonią Bydgoszcz.
Czy był taki rok w pana karierze, który uznaje pan za przełomowy?
Uważam, że przełomowym był rok 1964. Zdobyłem praktycznie wszystkie mistrzostwa. Złoto w lidze, złoto w indywidualnych mistrzostwach Polski, Złoty Kask oraz… mistrza w zawodzie ślusarza narzędziowego w izbie rzemieślniczej w Katowicach.
Które osiągnięcie stawiał pan wyżej: Złoty Kask czy indywidualne mistrzostwo Polski? Pytam, bo Złoty Kask był wtedy bardzo prestiżową imprezą.
Tak dokładnie. Złoty Kask liczył 8 turniejów, z czego najlepszy i najgorszy nie były brane pod uwagę przy końcowej klasyfikacji. Osobiście zawsze uważałem, że zdobywca Złotego Kasku powinien być jednocześnie mistrzem Polski. W rywalizacji o Złoty Kask trzeba było cały sezon być w bardzo dobrej formie, a w mistrzostwach Polski o medalach decydowały zawody jednodniowe.
Przejdźmy do pana występów za granicą. Co było takiego dziwnego w torze na Wembley, że ani pan, ani inni nasi zawodnicy nie odnosili na nim sukcesów?
Gdy przyjechałem pierwszy raz na Wembley, to już miałem mętlik w głowie. Moi koledzy poprzednicy, jak np. Mieczysław Połukard czy Florian Kapała mówili mi, że na tym torze nie da się jeździć. Później się to potwierdziło. Już w swoim pierwszym wyścigu przekonałem się, że faktycznie londyński owal jest dziwny. Mam na myśli to, że pierwszy i drugi łuk różniły się między sobą. Ten tor nie był tworzony na tzw. cyrkiel. Gdyby to powiedzieć po naszemu, obiekt na Wembley był jak jajo i to nas wytrącało z równowagi. W Polsce tory raczej były cyrklowe.
Niestety tak się złożyło, że większość finałów indywidualnych mistrzostw świata odjechał pan na Wembley. Medal w rywalizacji indywidualnej jest chyba jedynym brakującym skalpem w pana bogatej karierze.
Tak jak pan mówi, miałem olbrzymiego pecha. Z moich wszystkich pięciu finałów, większość odjechałem na Wembley. Jak wiadomo, nie udało mi się zdobyć medalu. Zajmowałem miejsca w drugiej części stawki.
Niewesoło było także podczas finału w Goteborgu w 1964 roku. Wydawało się, że ma pan szanse na medal, ale tor był na tyle ciężki, że również się nie udało. Jak pan wspomina tamte zawody?
To był zbieg okoliczności. Tak się złożyło, że do finału dostałem się wraz ze Zbigniewem Podleckim. Muszę przyznać, że na treningu bardzo dobrze nam szło. Wtedy akurat było tak, że finał był zaplanowany na sobotę, a trening mieliśmy w piątek. Właśnie dzień przed zawodami byliśmy lepsi od wielu innych zawodników. Wygrywaliśmy nawet z Rosjanami, którzy wtedy na czele z Plechanowem byli mocni. Jednak w nocy z piątku na sobotę była ulewa. U nas w normalnych warunkach mecz by odwołano, ale wtedy na Zachodzie na siłę próbowano przeprowadzić zawody. W sobotę na tor przyjechało kilkadziesiąt samochodów trocin prosto z tartaku. Wszystko wysypano wprost w tą wodę. I jak ja to określam, powstała wielka bryja. Warunki torowe były po prostu fatalne.
Dzisiaj zapewne w takich warunkach zawody by się nie odbyły.
Absolutnie nie. Teraz to zawodników się pytają, czy chcą jechać, czy nie. Kiedyś natomiast tak pięknie nie było, bo o wszystkim decydował organizator albo sędzia.
A jeśli chodzi o zwycięstwa w finałach drużynowych mistrzostw świata, to która z wiktorii zapadła panu najbardziej w pamięci?
Muszę przyznać, że to były zawody w Kempten. Nie zapomnę tego turnieju nigdy. Wtedy był okres zimnej wojny, a my pokonaliśmy Anglików, Szwedów i reprezentację ZSRR. Po zwycięstwie zagrano nam hymn, po którym się wszyscy popłakaliśmy. Pół stadionu było wypełnione polskimi kibicami, bo wówczas w RFN mieszkało sporo naszych rodaków.
Rok 1969 i zwycięstwo z reprezentacją na własnym torze w Rybniku przy pełnych trybunach nie sprawiło panu jeszcze więcej radości?
Powiem panu szczerze, że za dużo z tamtych zawodów nie pamiętam, ale wiedziałem, że musimy wygrać. W ogóle nie zakładałem innej opcji, bo na pewno nie chcieliśmy, aby nasi kibice byli zawiedzeni. Całe szczęście zwycięstwo było w rękach reprezentacji Polski. Tamten finał był o tyle wyjątkowy, że jeździło w nim trzech Rybniczan. Oprócz mnie występował Staszek Tkocz, ale także Henryk Glücklich, który pochodził z Rybnika, wówczas w polskiej lidze reprezentował już Polonię Bydgoszcz.
W 1972 roku ROW Rybnik ostatni raz zdobył drużynowe mistrzostwo Polski. Cztery lata później zakończył pan karierę. Czego zabrakło w tym okresie rybnickiej drużynie do szczęścia w lidze?
Mieliśmy już jednak trochę słabszych zawodników. Nie było tych muszkieterów, tak jak mówią o mnie, Antku Worynie, Chimku Maju i Staszku Tkoczu. Natomiast inne zespoły solidnie się wzmacniały i było ciężko, by chociaż wywalczyć medal.
Pana wspaniałą karierę przerwał upadek w Bydgoszczy w 1976 roku. Zakończył się on kompresyjnym złamaniem kręgosłupa. Później jednak była szansa powrotu na tor, ale lekarz na to nie pozwolił. Bardzo był pan na niego zły?
Mało tego, ja się po prostu popłakałem. To było coś więcej niż złość. Całą zimę się przygotowywałem do startów. Często chodziłem na zajęcia ogólnorozwojowe. Lekarz natomiast skreślił na czerwono moją kartę zdrowia. Mówił mi, że mogę się odwoływać w wojewódzkim ośrodku zdrowia, ale mam tam pojechać z tymi przekreślonymi dokumentami. Ja już postanowiłem się nie odwoływać. Po upływie czasu pomyślałem sobie jednak, że lekarz dobrze zrobił. Uświadomił mi, że w kręgosłupie było wszystko dobrze zrośnięte, ale po następnym upadku mógłbym trafić na wózek inwalidzki.
Długo jednak nie wytrzymał pan bez żużla i zajął się karierą trenerską. Jak pan wspomina ten okres w swoim życiu?
To była monotonna praca. Codziennie te same rzeczy się robiły. Niektórych zawodników wyciągało się na piedestały, a innym trzeba było mówić, że nie nadają się na żużlowca. Szczególnie bolesne to było, gdy mówiło się te słowa rodzicom tych młodych chłopaków. Oni bowiem bardziej pragnęli sukcesu niż ich dzieci.
Jak ci rodzice reagowali na pana słowa?
Ja im te złe informacje przekazywałem w bardzo delikatny sposób. Jakby było inaczej, to by mną pewnie rzucili o ścianę (śmiech). Mówię tak, bo rodzice byli zwariowanymi kibicami i widzieli w swoich synach mistrzów świata.
Kończąc powoli rozmowę, muszę zapytać o to, co pan robi w obecnych trudnych czasach i jak się pan w nich odnajduje?
W moim wieku ciężko być aktywnym fizycznie, ale staram się i codziennie przejeżdżam na rowerku między siedem a dziesięć kilometrów dla utrzymania dobrego samopoczucia i kondycji.
To bardzo dużo. Powiem panu szczerze, że jestem w szoku.
Poza tym pomagam Antkowi Skupieniowi przy szkoleniu adeptów w ROW-ie Rybnik. Kilka lat mnie w tym klubie nie było, ale jakiś czas temu znalazłem się w nim ponownie.
Widzi pan już wśród adeptów zawodników, którzy mają potencjał na świetne wyniki w przyszłości?
No wie pan co… Oczywiście, że widzę. Jest przynajmniej trójka takich chłopców. Tylko nie zapominajmy, że oni mają po trzynaście lat. Wiadomo, że nigdy nie wiemy, co będzie w przyszłości. Jednak w moich oczach to są moi następcy. Trzeba cały czas szlifować te diamenty, bo dopiero za trzy lata będą mogli wystartować w lidze.
Dziękuję bardzo za poświęcony czas. Życzę panu dużo zdrowia i tego, aby dobry humor pana nie opuszczał.
Dziękuję bardzo.
Czytaj także:
Nowa rola Darcy'ego Warda. Zorganizuje cykl zawodów
Kenneth Bjerre o relacjach z Pedersenem, przyjaźni z Madsenem i powrocie do reprezentacji [WYWIAD]