Nasz rozmówca pracuje jako ratownik medyczny w Wielkopolsce. Zabezpiecza także imprezy sportowe. Zdradza, jak wygląda jego praca w pandemii. Pod prawdziwym nazwiskiem nie chce wystąpić, jeśli ma mówić szczerze. Nie każdy przełożony, z którym pracuje, dobrze widzi medialne wystąpienia swoich podwładnych.
Nie wysiadają z karetki
- Obecnie dyżury wyglądają tak, że w zasadzie nie wysiadamy z karetki. Kiedy przychodzimy na dyżur, mamy wezwanie za wezwaniem. Bardzo często brakuje karetek. Czasami trzeba jechać w nie swój rejon, co wydłuża czas. Kumulacja wyjazdów jest bardzo duża - opowiada Radosław (imię zmienione na życzenie rozmówcy).
Covidowe wyjazdy mają to do siebie, że trwają dłużej. - Wtedy zespół jest niedostępny w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Zrealizowanie wyjazdu covidowego wiąże się z tym, że czasami jedzie się gdzieś dalej z pacjentem na oddział covidowy, w zależności, gdzie dyspozytor znajdzie miejsce. Po powrocie musi nastąpić dezynfekcja karetki, żeby do kolejnego wyjazdu do innego pacjenta nie pojechać samochodem, którym podróżował wcześniej ktoś z podejrzeniem COVID-19. To znacznie wydłuża czas - nie kryje ratownik medyczny.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Mecze w poniedziałki? Ekspert komentuje: "Silniejszy będzie dyktował warunki"
Standardowo ratownicy nie jeżdżą w karetkach przebrani w kombinezony, które mają ich chronić przed zakażeniem COVID-19. - Jeżeli jedziemy do pacjenta z objawami lub potwierdzonym COVID-19, to otrzymujemy informację od dyspozytora, że jest potencjalne zakażenie i mamy założyć strój ochronny. Zdarza się też, że przyjedziemy do pacjenta i dopiero na miejscu okazuje się, że osoba może być "dodatnia". Wtedy wycofujemy się i przebieramy się w karetce - zaznacza.
Statystyki nie kłamią
Liczby, które praktycznie każdego poranka szokują miliony Polaków, mają duże przełożenie na pracę ludzi w karetkach. - Statystyki zachorowań, które podawane są w mediach, znajdują odzwierciedlenie w naszej codziennej pracy. Zawsze, kiedy jest wzrost, odczuwamy to na dyżurze - nie kryje.
Dyżur standardowo trwa 12 godzin. - Człowiekowi, który nie pracuje w branży, trudno to zrozumieć. Normalne, etatowe dyżury wynoszą 12 godzin. Jest to albo dyżur dzienny, albo nocny. Mamy też umowy cywilno-prawne, na których ratownicy pracują, mając założone jednoosobowe działalności. Wtedy taki dyżur może trwać 24 godziny. W każdym miejscu, gdzie stacjonują zespoły ratownictwa medycznego, system jest bardzo różny. Są ratownicy etatowi i kontraktowi. Są to z reguły dyżury 12-godzinne, 24-godzinne lub czasami nawet 36-godzinne - wyjaśnia.
Umierają młodzi
Walka z pandemią trwa już prawie dwa lata. Dla ludzi służby zdrowia to trudny okres. - Pierwsza fala niosła ze sobą dużo strachu, bo nie wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia. Wtedy jednak zachorowań nie było aż tyle. Teraz mamy pacjentów w naprawdę bardzo ciężkim stanie. To, co odróżnia czwartą falę od poprzednich, to niestety duża liczba zgonów młodych ludzi - potwierdza ratownik z Wielkopolski.
- Jeździmy do młodszych pacjentów. Nie ma reguły w kwestii przedziału wiekowego. Osobiście miałem do czynienia z pacjentami w ciężkim stanie po 35. roku życia. Wśród moich znajomych zdarzyły się także zgony ludzi w takim wieku. To działa na wyobraźnię - zawiesza głos nasz rozmówca.
Statystyki zgonów przerażają. Bywają dni, gdzie notuje się od 500 do ponad 700 zgonów dziennie. W zawód ratownika medycznego kontakt ze śmiercią jest wpisany, co potwierdza Radosław. - Wyjeżdżamy przecież do różnych przypadków, gdzie nie zawsze uda się uratować pacjenta. W przypadku COVID-19 widzimy czasami, że pacjent jest w ciężkim stanie. To są tylko nasze przeczucia, które niestety później się potwierdzają. Bywają sytuacje, że zabieramy do szpitala pacjenta, w wydawałoby się, nie aż tak złym stanie, a później się dowiadujemy, że on po kilku dniach zmarł. Nie ma tutaj reguły. Są wypadki, że pacjent w ciężkim stanie ląduje w szpitalu, a wychodzi na szczęście z choroby i wraca do domu. Każdy pacjent jest inny i inaczej reaguje - wspomina nasz rozmówca.
- Z grona dalszych moich znajomych jedna osoba zmarła na COVID-19. To dało do myślenia. Kilku znajomych obecnie w nieciekawym stanie przebywa w szpitalu. To z pewnością dotyka bardziej, kiedy młodzi, zdrowi ludzie lądują w szpitalu w ciężkim stanie lub w ogóle nie wychodzą z tej choroby - nie kryje ratownik medyczny.
Nasz rozmówca zwraca uwagę na jeszcze jedną istotną sprawę. - Wielu ludzi z innymi chorobami niż COVID-19 ma utrudniony dostęp do opieki zdrowotnej, co też jest dużym problemem.
Przeważają niezaszczepieni
Dyspozytor przyjmując zgłoszenie, dowiaduje się, czy dany pacjent jest zaszczepiony. Ratownicy medyczni na wezwanie jadą już z taką wiedzą. - Najczęściej jeździmy do pacjentów niezaszczepionych - nie kryje ratownik. - Sama szczepionka nie chroni nas przed chorobą, ale powoduje łagodniejsze jej przejście. Pacjenci w najcięższym stanie byli niezaszczepieni.
Ratownicy czasami dowiadują się, dlaczego dana rodzina się nie zaszczepiła. - Spektrum jest bardzo szerokie. Spotykałem takich, którzy chcieli się zaszczepić, a nie mieli na to czasu, po bardzo negatywnie nastawionych do szczepień. Każdy ma do tego prawo i jestem daleki od negowania kogokolwiek. Różne są jednak przesłanki tego, że ktoś się nie zaszczepił - wyjaśnia.
- Osobiście nie zdarzyło mi się zabierać osoby zaszczepionej do szpitala. Zdarzali się pacjenci, którzy pomimo zaszczepienia, mieli bardzo wysoką gorączkę, co osłabia oczywiście organizm. Z ostrą niewydolnością oddechową nie zdarzył mi się pacjent, który był zaszczepiony - podkreśla Radosław.
Ratownicy przerażeni
- Na pewno największe wrażenie robi to, że dużo ludzi młodych odeszło. Jak wspomniałem wcześniej, ze śmiercią obcujemy na co dzień, ale przeraża mnie to, że ludzie tak wszystko lekceważą - nie kryje ratownik.
Żyjemy jakby pandemii nie było. Obostrzenia w większości są fikcją i mało, kto je respektuje. Czy to nie przeraża ludzi pracujących w służbie zdrowia? - Może i przeraża, ale chyba ten rodzaj buntu przeciwko obostrzeniom jest wpisany w ludzką naturę. W innych krajach też mieliśmy duże protesty po wprowadzeniu restrykcji. Nie wiem, jak ponowne zaostrzenie obostrzeń zostałoby przyjęte w Polsce - zastanawia się Radosław.
Z drugiej strony ratownik medyczny zwraca uwagę, że z pewnymi zjawiskami w dobie takiej liczby zakażeń powinno się przystopować.
- Organizowanie imprezy masowej i gromadzenie w jednym miejscu 30 tysięcy osób, jak to mieliśmy w sylwestra, wydaje się być zupełnie nieracjonalnym zachowaniem. Jest to nieodpowiedzialne i przerażające - mówi bez ogródek rozmówca WP SportoweFakty.
Jest źle, a może być jeszcze gorzej, o czym przestrzega Ministerstwo Zdrowia. Wszystko związane jest z piątą falą i mutacją Omikron, która bije rekordy zakażeń w innych europejskich krajach.
- Obserwując to, co się dzieje w Europie, za chwilę będzie tak, jak w szczycie czwartej fali albo jeszcze gorzej. Po świętach i sylwestrze możemy mieć niestety kumulację - wzdycha nasz rozmówca.
- Tego niestety należy się spodziewać w niedalekiej przyszłości. Myślę, że w ciągu tygodnia, góra dwóch, wzrost zakażeń będzie bardzo znaczny. To nie jest fikcja. Nikt tego nie wymyśla. Gdy statystyki podawane w mediach rosną, widzimy to na co dzień w naszej pracy - powtarza ratownik.
Zobacz także:
Czeka nas armagedon - właściciel sieci zakładów pogrzebowych o pandemii
Cegielski proponuje rewolucję w żużlu