Jest wychowankiem Apatora Toruń, ale to we Wrocławiu zyskał status legendy - w Sparcie jeździł w latach 1992-99 i 2002. Ponadto ścigał się dla klubów z Grudziądza i Opola. Jako menedżer, w latach 2011-16 prowadził wrocławian, a od 2016 roku jest menedżerem Fogo Unii Leszno, z którą zdobył cztery złote medale z rzędu.
Michał Gałęzewski, WP SportoweFakty: Jest pan wychowankiem Apatora Toruń, ale nie jeździł pan tam długo. Skąd taka szybka zmiana klubu?
Piotr Baron, menedżer Fogo Unii Leszno: Tak pokierowało mnie życie. Moi rodzice przeprowadzili się do Grudziądza i przeszedłem wraz z nimi. To były bardzo stare dzieje. Po części zaważyły też kwestie sportowe, bo mój pierwszy trener Jan Ząbik właśnie wtedy szedł do GKM-u jako trener i tak to się złożyło.
Chwilę później trafił pan do Sparty Wrocław. Był to dla pana najlepszy możliwy wybór?
Tak, to był dobry wybór. We Wrocławiu mogłem rozwinąć skrzydła, ale z drugiej strony nie wiadomo co by było, gdybym został dłużej w Toruniu. Może wcale gorzej by nie było.
Po tylu latach czuje się pan wrocławianinem?
Ja we Wrocławiu mieszkam od 17. roku życia i trochę czasu minęło. Dłużej już mieszkam we Wrocławiu niż mieszkałem w Toruniu.
Czy dołączenie do klubu z drugiej strony Polski w 1992 roku rodziło jakieś problemy? To były jeszcze czasy, gdy kluby opierały się na wychowankach.
Miałem o tyle dużo szczęścia, że wszystko było tam bardzo w porządku. Poznałem wtedy mojego bardzo dobrego kolegę, Bodzia Spólnego, który był w tamtym czasie mechanikiem w klubie wraz z Andrzejem Krawczykiem i łatwiej było mi dzięki nim wsiąknąć w te środowisko. Wraz ze mną, z zewnątrz, przyszli też Darek Śledź i Wojtek Załuski, więc poprzez warsztat nie było źle, tylko można było wciągnąć się w środowisko. Zmiana miasta, to był trudny temat, bo jak człowiek przeniósł się z niezbyt dużego Grudziądza do Wrocławia, to było sporo problemów z poruszaniem się po mieście. Kwestia czasu i się przystosowałem. Przychodziłem jako młody człowiek i łatwiej było się zaaklimatyzować, gdybym był starszy, byłoby ciężej.
Czuliście w tamtych czasach duże wsparcie ze strony klubu?
Mieliśmy świetnego prezesa w tamtych czasach, pana Macieja Marcinkowskiego i on też bardzo się nami zajął, żebyśmy mieli wszystko, co potrzeba do uprawiania sportu.
Jeszcze jako junior, trzy lata z rzędu, miał pan średnią biegową ponad 2 punkty na bieg, a przez wszystkie lata seniorskie zdarzył się tylko jeden taki sezon. Liczył pan na więcej?
Każdy liczy na więcej i każdy chce być jak najlepszy, ja tego również oczekiwałem. Uważam natomiast, że kontuzje, które mnie spotkały, zabrały mi dużo zdrowia i dużo odwagi. To był mój spory problem. W tamtych czasach człowiek myślał, że jest zawodowcem, ale jak patrzy się na dzisiejszych zawodników, to zawodowstwo nie było takie, jak sądziliśmy. To mogło mieć też wpływ na to, że dalsza część życia sportowego została zwolniona.
Czy gdyby nie kontuzje, jeździłby pan dużo dłużej niż do 28. roku życia?
Cóż, ja jedenaście lat z rzędu miałem kontuzje, w większości były one poważne. Po kilku latach przydarzyło się złamanie uda i to był czas, gdy zupełnie mnie to zatrzymało. Ciężej w tamtych czasach było o sponsorów, by podciągnąć się finansowo i mieć dostęp do sprzętu. W tamtych czasach nam tego zabrakło. Do tego dziś zmieniły się warunki jazdy - są bandy dmuchane, bandy absorbujące. To zupełnie inna bajka. Wtedy upadki były bardziej bolesne i kontuzjogenne. Jedni mieli więcej inni mniej szczęścia w karierze, ale niejednego zawodnika to dotknęło.
Do tego jeździliście na różnego rodzaju torach, nie było komisarzy toru.
Dzisiaj są tory wygłaskane, prawie asfaltowe. Tamten żużel był dużo lepszy niż w tej chwili i człowiek mógł naprawdę pokazać co potrafi na selektywnych torach. Liczyły się umiejętności, kunszt i technika jazdy, a nie bardzo dobry silnik jak teraz, co ma bardzo dobry wpływ na sport. Dzisiaj żaden mecz ligowy nie odbyłby się na takich torach, jak kiedyś.
Gdy zaczynał pan jeździć, do polskiej ligi szeroką ławą zaczęli przyjeżdżać obcokrajowcy. To był inny świat?
Tak, to były ogromne różnice. W Polsce jeździliśmy jeszcze na tłokach, które ważyły pół kilograma, a inni zawodnicy ze świata dysponowali takimi ważącymi 300-350 gram. Podobne różnice były w kwestii korbowodów, więc sprzętowo odstawaliśmy dość mocno.
Można było dużo nauczyć się od takiego Tommy'ego Knudsena?
Na pewno można było się od niego nauczyć bardzo dużo. To świetny, bardzo skromny człowiek, a przy tym wielki sportowiec. Można było nauczyć się od niego sporo pokory i kultury tego sportu. Był świetnym zawodowcem i pomimo tego, że można było się przy nim uczyć, mieliśmy do niego bardzo długą drogę pod kątem nauki zawodowstwa. To był wirtuoz i pełen profesjonalista. Gdy on w tamtych czasach przyjeżdżał, to ja nie byłem nawet w połowie tak profesjonalny jak on.
Czy to Duńczyk zrobił wtedy na panu największe wrażenie?
Nie tylko on, bo w innych klubach byli też też świetni Hans Nielsen i Tony Rickardsson, a także wielu innych. Zaczynała się też wtedy droga Tomka Golloba. Było na kim oko zawiesić i od kogo się uczyć.
Sparta z panem w składzie trzy lata z rzędu zdobywała Drużynowe Mistrzostwo Polski w latach 1993-95. Bardzo szybko sięgnął pan szczytu na krajowym podwórku.
Po części tak, przyszło to szybko. Mieliśmy najpierw jeden słabszy rok, gdy przeszedłem do Sparty, a później były nasze bardzo dobre lata. Wtedy, gdy zespół pod wodzą Ryśka Nieścieruka był bardzo mocny i zwarty. Później drużynę objął też Romuald Łoś i byliśmy bardzo mocną ekipą. Później przyszły gorsze lata i ciężko było zespolić tę drużynę. Do tego wpłynęło wiele innych względów, przez co kariery nie poukładały się tak, jak mogły.
Które z tych mistrzostw smakowało najbardziej?
Wszystkie były świetne. Wiadomo, że przy pierwszym tytule była ekscytacja i smakuje to najbardziej, natomiast każde następne wymaga większego wysiłku i wzmożonej pracy, żeby osiągnąć sukcesy. Każdy z nich mocno cieszył, ale największa ekscytacja była przy pierwszym.
Dość szybko po zakończeniu kariery stał się pan menedżerem. Był taki plan?
Jak najbardziej nie, przez głowę mi to nie przeszło. Życie jednak pokierowało mnie tak, że tak się stało. Moja reakcja na propozycję była taka, że nie mam nic do stracenia i pomyślałem, że warto spróbować chociaż na kilka miesięcy, bo liczyłem się z tym, że mogę zostać zwolniony po miesiącu, dwóch czy trzech, taka jest rola menedżera. Miałem jednak sporo szczęścia, trafiłem na świetnych zawodników, z którymi dobrze mi się pracowało. Ja w ogóle mam szczęście do żużlowców i dlatego ta praca sprawia mi przyjemność, to oni mi ją dają.
Czy pana największym atutem jest prowadzenie zespołu w warunkach meczowych czy szlifowanie umiejętności u podstaw?
Nie wiem, na to składa się wiele rzeczy i trudno ocenić samego siebie. Staram się pomóc tym chłopakom - jednym, żeby podszkolić sztukę techniki jazdy na motocyklu, innym poprzez czytanie zawodników w parkingu. Dużo mówi się o technice, taktyce i zmianach w trakcie meczu, a ja myślę, że to łut szczęścia i kwestia czy dany zawodnik da radę to zrobić czy nie i armaty, którymi można to wykonać na torze. Ważne jest przeczytanie zawodnika i zobaczenie na co go w danym momencie stać.
Czyli dobry menedżer nie powinien przeszkadzać, a dać rozwinąć skrzydła?
Ja pracowałem z naprawdę dobrymi trenerami - Ryśkiem Nieścierukiem, który był oazą spokoju, Markiem Cieślakiem, od którego można było się wiele nauczyć czy Janem Ząbikiem, który potrafił świetnie sprzedać technikę jazdy i żaden z nich nigdy nie przeszkadzał zawodnikom, pozwalając robić im rzeczy ważne. Ja staram się podchodzić podobnie do rzeczy, chociaż nie powiem, że kogoś jednego szczególnie naśladuję w pracy. Spotkałem wielu świetnych ludzi. Wymieniona trójka, to moje największe autorytety w tym sporcie, ale nie pomijam innych, z którymi współpracowałem i chciałem się od nich wiele nauczyć. Jak spotyka się wielu świetnych ludzi z ogromnym doświadczeniem jak Zenek Plech, można się od wielu nauczyć.
Co by pan teraz powiedział jako trener 17-letniemu Piotrowi Baronowi?
Przede wszystkim zupełnie inaczej bym mu poukładał wszystko. Początkowo zbudowałbym mu doskonały team, zadbał o mechaników, bo pod względem technicznym całkiem nieźle sobie radziłem. Wiele rzeczy zrobiłem źle, których dziś bym nie zrobił, ale czasu nie cofnę. Byliśmy półamatorami, a trzeba było pracować nad teamami, szukać najlepszych mechaników i tunerów po świecie, nie trzymając się jednego. Zaznaczam jednak, że niczego nie żałuję. Przeżyłem świetne chwile i mam niejednego bardzo dobrego kumpla w żużlu. Tak naprawdę niczego nie chciałbym zmienić.
Oprócz momentów upadków?
To też nauczyło mnie dużo pokory i pozwoliło zrozumieć ten sport. To doświadczenie, jakie dały mi kontuzje też dużo pomaga mi w pracy.
Po latach we Wrocławiu, przeniósł się pan do Leszna.
To zupełnie odmienne drużyny, inaczej prowadzone przez swoich zarządców. Mi się pracowało bardzo dobrze we Wrocławiu i cenię sobie ludzi, z którymi pracowałem. Poznałem tam też wielu zawodników i ludzi wokół, którzy mi pomagają. W Lesznie też spotkałem wielu fajnych zawodników i też mam świetnych ludzi wokół siebie. Na tę chwilę bardzo dobrze nam się porozumiewa z prezesami i zarządem. Bardzo cieszę się z tego, że szósty rok będę pracował w Lesznie i mam nadzieję, że na tyle się to poukłada, że przez najbliższe lata również zostanie w Lesznie. Polubiłem to miasto i tych ludzi
Jak wygląda wasza współpraca z Romanem Jankowskim?
Nie najgorzej, mam też wrażenie, że od paru lat coraz lepiej. Musieliśmy się poznać i zobaczyć jak kto pracuje. Początkowo nie było idealnie, między nami było trochę niedomówień, ale teraz dotarliśmy się na tyle, że jest bardzo dobrze. Współpracujemy ze sobą, rozumiemy się bez słów i wykonujemy dobrze swoją pracę.
Gdzie pan się widzi za 5 lat?
Bardzo bym chciał, żeby to była Unia Leszno. Może mi dopisze szczęście i będę mógł tu zostać? Na razie mamy ciężkie, przejściowe lata, bo wprowadzamy młodych ludzi, ale miejmy nadzieję, że może już w kolejnym roku będziemy się ścigać o wiele.
Czytaj także:
Kubera pełen uznania dla ligowego rywala Motoru
Istotne wieści dla Eltrox Włókniarza
ZOBACZ WIDEO Żużel. Wadim Tarasienko wyjaśnił, dlaczego ZOOleszcz GKM postawił na niego