Poniedziałkowe deja vu. 30 lat temu odbył się wyścig śmierci. Wzięli w nim udział polscy sportowcy

PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu kolarze
PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu kolarze

Sześciu kolarzy zostało zmuszonych do wylotu do Kijowa. Mimo że 10 dni wcześniej w oddalonym o niespełna 100 km Czarnobylu doszło do awarii elektrowni atomowej.

W tym artykule dowiesz się o:

Poniedziałkowe deja vu to cykl portalu WP SportoweFakty. Co poniedziałek znajdziecie w tym miejscu artykuły wspominające najważniejsze wydarzenia z historii sportu. Wydarzenia, które do dzisiaj - mimo upływu lat - nadal owiane są pewną tajemnicą. Dlatego niezmiennie wywołują emocje.

Artykuły są wzbogacone scenkami (wyraźnie oddzielonymi od reszty tekstu, napisane tłustym drukiem), które stanowią autorską wizję na tematu tego, co działo się wokół tych wydarzeń.

***

[b]

- Co wy robicie? Czemu wyjeżdżacie? - Ryszard Szurkowski aż dostał zadyszki zbiegając z trzeciego piętra podwrocławskiego hotelu Orbis.[/b]

- Rysiu - odwrócił się do niego Edward Borysewicz, który prowadził reprezentację USA. - Przy trasie Wyścigu Pokoju doszło do wybuchu w elektrowni atomowej, gdzieś koło Kijowa. Natychmiast stąd uciekamy, nie chcemy, aby nas dopadło śmiercionośne promieniowanie.

- Weź przestań, skoro my nic nie wiemy, to widocznie był jakiś mały wybuch - Szurkowski bagatelizował zagrożenie. - Do wyścigu jeszcze kilka dni, to zdąży się wszystko wyjaśnić.

- Nie wiesz o czym mówisz, od tego wybuchu zachorują, a potem poniosą śmierć tysiące ludzi, może dziesiątki tysięcy, a może i setki - trener USA miał łzy w oczach. - Stary, zabieraj się z nami do samolotu. W Stanach będziesz bezpieczny, tutaj możesz zachorować. Zapewnimy ci odpowiednie warunki, przydasz się przy szkoleniu naszych zawodników.

Szurkowski stanął jak wryty. Takiej propozycji się nie spodziewał. Przez głowę, niczym huragan, przebiegały mu myśli. "Może spróbować w lepszym świecie?", "Co by się stało, jakbym uciekł?", "Tam żyje się o wiele lepiej"...

- Edziu, udanego lotu - powiedział do Borysewicza, odwrócił się i pognał z powrotem po schodach, na trzecie piętro, do swojego pokoju. Biegł tak szybko, aby uciec przed myślą, że właśnie popełnił największy błąd w swoim życiu.

***

ZOBACZ WIDEO Świetny trik Neymara [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Kolarze z Syrii, Mongolii i Kuby

26 kwietnia 1986 roku w elektrowni atomowej w Czarnobylu doszło do katastrofy. Z uszkodzonego reaktora do atmosfery wydobyła się radioaktywna chmura, która rozprzestrzeniła się nad praktycznie całą Europą. 6 maja zaplanowano początek Wyścigu Pokoju. W Kijowie. Zaledwie 94 km - w linii prostej - od miejsca zdarzenia.

Rozsądek podpowiada, że wyścig został odwołany. Przecież poziom promieniowania przewyższał wszelkie dopuszczalne normy. Sportowcy zostaliby narażeni na bardzo poważne konsekwencje, włącznie z chorobami nowotworowymi czy nawet śmiercią. Rządzący Związkiem Radzieckim nie wyobrażali sobie jednak, że Wyścig Pokoju może się nie odbyć. Nie chodziło wcale o emocje sportowe. Chodziło o to, aby pokazać światu, że awaria elektrowni w Czarnobylu była jedynie incydentem, który nie zagraża ludziom. - Skoro kolarze mogą jechać kilkadziesiąt kilometrów od miejsca awarii, to oznacza, że nic się właściwie nie stało - uspokajał w oficjalnym oświadczeniu Michaił Gorbaczow, który rok wcześniej objął przewodnictwo w Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Słowa radzieckiego przywódcy nie uspokoiły poszczególnych ekip. Z kilkudziesięciu reprezentacji i prawie 200 uczestników na starcie pojawiło się zaledwie 64 kolarzy. Głównie z bloku komunistycznego. Aby nie było kompromitacji, w ostatniej chwili, organizatorzy ściągnęli do Kijowa drużyny Syrii, Mongolii i Kuby. - Żartowaliśmy, że ci ludzie siedzą pierwszy raz na rowerze. Prezentowali dramatyczny poziom - przyznaje Zenon Jaskuła.

Mało brakowało, a na starcie zabrakłoby też Polaków. Kiedy sportowcy dowiedzieli się - od Amerykanów - o katastrofie w Czarnobylu, podjęli decyzję, że do Kijowa nie lecą. Błyskawicznie zostali więc wezwani "na dywanik" do Warszawy, do gabinetu wicepremiera Zbigniewa Gertycha. Po długich rozmowach (w pewnym momencie polityk zagroził, że kolarze klubów wojskowych polecą do Kijowa, bo zostanie im wydany rozkaz) opiekun kadry narodowej, Szurkowski, ogłosił skład. Paweł Bartkowiak, Jaskuła, Leszek Stępniewski, Marek Szerszyński, Zdzisław Wrona i Sławomir Krawczyk - to oni zostali oddelegowani na wyścig śmierci, jak po latach nazwano tę edycję Wyścigu Pokoju.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN. DLACZEGO NA ULICACH KIJOWA NIE BYŁO DZIECI, JAKIE PROMIENIOWANIE W KIJOWIE WSKAZYWAŁ LICZNIK GEIGERA I JAK PO 30 LATACH CZUJĄ SIĘ UCZESTNICY TEGO WYŚCIGU.

[nextpage]

Partia zapewniła im nieskażoną żywność i wodę oraz kurtki ortalionowe z kapturami. To miało ochronić ich przed problemami zdrowotnymi. Były też obietnice finansowe. - Do dzisiaj czekam na ten talon na samochód, co mi go mieli dać po powrocie - mówił po wielu latach na łamach "Gazety Wyborczej", Wrona.

Wymarłe miasto

Kijów to nie był tylko prolog 39. Wyścigu Pokoju. Wokół tego miasta zaplanowano trzy kolejne etapy. Kilkudziesięciu kolarzy miało przez kilka dni ścigać się na skażonych obszarach. I to w momencie, gdy radioaktywny pył jeszcze do końca nie opadł. - W Kijowie panowała panika, ludzie walczyli o bilety kolejowe, aby wyjechać z miasta i przeczekać katastrofę - wspomina Wrona. - Miasto wyglądało na wymarłe, nie było samochodów i ludzi na ulicach, okna były pozamykane. Wszyscy się bali promieniowania. Nam też nie pozwalano wychodzić bez potrzeby z pokojów hotelowych.

***

- Andrij? - Jaskuła zwrócił się do portiera, który pracował w hotelu Ukraina, gdzie mieszkała reprezentacja Polski.

- Tak? - odpowiedział niepewnie nastoletni chudzielec, który przy okazji był zatrudniony jako wolontariusz do pomocy przy obsłudze Wyścigu Pokoju.

- Czemu jak patrzę za okno, to widzę, jak cały czas jeżdżą polewaczki z wodą i myją ulice? Przecież to aż nienormalne, by kilka razy na godzinę myć ten sam asfalt? To ze względu na nasz przyjazd? Czy zawsze tak macie?

- Nie, proszę pana - portier jeszcze bardziej ściszył głos. - Słyszał pan pewnie o tym, co się zdarzyło kilka dni temu?

- Mówisz o Czarnoby... - polski kolarz nie dokończył zdania, kiedy Andrij sprowadził go do parteru i zatkał usta.

- Polaku - portier mówił nadal cicho, ale jednocześnie bardzo powoli i wyraźnie. - Radzę ci, abyś na głos nie mówił, co się tutaj stało. Bo możesz mieć nieprzyjemności. Dla twojej wiedzy, myjemy ulice tak często, aby zmyć opad radioaktywny, który mógłby cię zabić, jak będziesz się ścigał na tym swoim śmiesznym rowerku.

***

Radziecka propaganda nie mogła sobie pozwolić, aby w świat poszły widoki opuszczonych ulic, więc na czas przejazdu peletonu mieszkańcy Kijowa byli wyciągani na siłę z domów i ustawiani przy ulicy. Jedynie dzieci mogły zostać w domach. Ze względu na ogromne zagrożenie promieniotwórcze.

- Szczęście w nieszczęściu, że sprzyjał nam wiatr - przypomina Szurkowski. - Wiał w drugą stronę i pchał śmiercionośną chmurę nie w kierunku Kijowa, a Skandynawii. Gdyby było odwrotnie... Aż boję się pomyśleć.

Mimo wszystko polscy kolarze nie do końca wierzyli w te słowa. Jechali bardzo słabo, byli zupełnie niewidoczni. Jaskuła zapytany przez jednego z dziennikarzy o powód swojej kiepskiej formy, odpowiedział: - Jadę tak wolno, aby mniej oddychać w tym powietrzu.

Prezes wziął licznik Geigera

- Byliśmy świetnie przygotowani do tej edycji Wyścigu Pokoju - po latach Szurkowski może swobodnie mówić o tym, co działo się w Kijowie. - Mieliśmy chrapkę na drużynowe podium, liczyliśmy też na wysokie miejsce w klasyfikacji generalnej np. Marka Szerszyńskiego. Jednak po awarii w Czarnobylu nie mogłem oczekiwać od chłopaków zaangażowania. Wiedzieli, jaka jest sytuacja i w ich głowie nie były wygrane etapy, a jedynie myśl o tym, aby nie zachorować.

- Przegraliśmy nie tylko z ZSRR, NRD czy Czechosłowacją, ale nawet z Bułgarami - mówi ze smutkiem w głosie Jaskuła. - Nie tak to miało wyglądać.

Ówczesny prezes Polskiego Związku Kolarskiego, Zbigniew Rusin, wziął ze sobą do Kijowa nawet licznik Geigera. Regularnie badał powietrze. Nie było źle. - Poziom można porównać mniej więcej do trzech, czterech badań rentgenowskich - wspomina. - Nie było tragedii, nikt z kolarzy nie był narażony na poważne konsekwencje.

Po powrocie do Polski reprezentacja została dokładnie przebadana. Sprawdziły się pomiary prezesa Rusina. Żaden z kolarzy nie zachorował, w ich organizmach nie znaleziono niepokojących substancji. Po 30 latach można śmiało napisać, że żaden z polskich uczestników tego wyjątkowego wyścigu nie zapadł na chorobę nowotworową. - Możemy już chyba odetchnąć, bo przez wiele lat żyłem w strachu, że wcześniej czy później zapłacę zdrowiem za rywalizację z 1986 roku - twierdzi Jaskuła.

Nie ma również informacji o większych problemach kolarzy innych ekip. Triumfator wyścigu - Olaf Ludwig - został mistrzem olimpijskim, przeszedł na zawodowstwo, teraz cieszy się dobrym zdrowiem. Podobnie jest w przypadku innych znanych kolarzy. Uff.

***

- Stary, chodź się napić - Zbigniew Rusin zapukał do drzwi dziennikarza "Trybuny Ludu".

Pół minuty, minuta i nic. Drzwi się nie otworzyły. - Halo! Jesteś? Otwieraj - Rusin był coraz bardziej zaniepokojony.

W końcu usłyszał kroki, drzwi uchyliły się przy akompaniamencie przeraźliwego pisku, który dobiegał z okolic zawiasów.

- Ssssso chsessssz? - dziennikarz nie wyglądał najlepiej, kołysał się, jakby walczył na morzu z potężnym sztormem. - Znów chsesz, abym pił? Ja juuuż nie mogęęę...

- Możesz, możesz - Rusin wziął dziennikarza pod rękę i zamknął drzwi. - Lekarze mówią, że alkohol wypłukuje z organizmu szkodliwe promieniowanie. Kolarze nie mogą tak się zabezpieczać, ale my możemy. Więc nie gadaj tylko chodź ze mną do restauracji.

***

Marek Bobakowski

Chcesz przeczytać wcześniejsze odcinki Poniedziałkowego deja vu - kliknij TUTAJ >>

Źródło artykułu: