Nie żyje Paweł Kulinicz. Odszedł we własnym domu

WP SportoweFakty / Blanka Bochenek / Na zdjęciu: Paweł Kulinicz (fot. Blanka Bochenek)
WP SportoweFakty / Blanka Bochenek / Na zdjęciu: Paweł Kulinicz (fot. Blanka Bochenek)

W czwartkowy wieczór po długiej chorobie zmarł alpinista Paweł Kulinicz. Odszedł tak, jak chciał - we własnym domu, w otoczeniu rodziny i przyjaciół.

W tym artykule dowiesz się o:

Paweł był bohaterem naszego reportażu z 4 kwietnia pt. "Pozwólcie mi już odejść". 

Przez 17 lat walczył z ataksją mózdżkowo-rdzeniową, dziedzicznym zespołem chorób neurologicznych. To samo schorzenie zabrało mu wcześniej m.in. babcię, mamę i brata.

- Nie chcę już żyć. Boli zbyt mocno - opowiadał nam Paweł.

Mieszkał w małej kawalerce pod Krakowem. Coraz rzadziej wstawał z łóżka. Potrzebował całodobowej opieki, która kosztowała ponad 4 tys. zł miesięcznie. Tymczasem Paweł utrzymywał się z niskiej renty. Bał się, że pod koniec życia trafi do domu pomocy społecznej. Walczył, by spełnić swoje ostatnie marzenie - odejść we własnym domu.

Jak podkreślają dziś jego bliscy, nie byłoby to możliwe bez wsparcia czytelników Wirtualnej Polski. Po publikacji reportażu wpłacili na opiekę nad Pawłem kilkadziesiąt tysięcy złotych. W efekcie w swoich ostatnich dniach nie musiał się bać, że tak jak wcześniej mama i brat, trafi do ośrodka.

Paweł Kulinicz zmarł 26 maja późnym wieczorem w otoczeniu rodziny i przyjaciół.

REPORTAŻ "POZWÓLCIE MI JUŻ ODEJŚĆ": 

Paweł nieźle się zaszył.

Północna wylotówka z Krakowa jak zwykle zakorkowana. Wystarczy skręcić w boczną drogę, by zostawić za sobą warkot silników i wpaść w ciszę. Nie ma bramy wjazdowej, więc łatwo przegapić wąski podjazd usypany kamieniami. Duży, bladożółty budynek bardziej przypomina bardziej ośrodek niż dom. Przy drzwiach zamontowano dla Pawła metalowe poręcze.

Już się nie przydają.

Przed domem ławeczka, na parapecie popielniczka zapchana petami. W ciepłe wieczory toczą się tu sąsiedzkie rozmowy w oparach dymu. Bez Pawła.
Nie potrafiłby co chwilę trafiać papierosem do ust.
Półmrok. Paweł robił sobie drzemkę. Gdyby nie intensywny zapach choroby, można byłoby pomyśleć, że to graciarnia w muzeum pełna eksponatów, które nie zmieściły się na wystawie.

Na białym regale tłok. Mała Wenus z Milo stoi dumnie, jak to ona. Tuż obok złota mosiężna twarz Buddy z charakterystyczną kropką na czole. Nieco niżej archanioł Gabriel walczy z szatanem przy czaszce rodem z Hamleta. A w kuchni pod stołem przykucnął kamienny gargulec z ostrymi pazurami i krótkimi rogami. Podobno waży 55 kilogramów.

Piętnaście więcej od Pawła.

Dwa kroki i z muzeum przenoszę się w góry. Na ścianie pokryty śniegiem Aiguille Verte, szczyt w Masywie Mont Blanc. Dalej jasna droga wijąca się między ciemnymi skałami. To obraz Mer de Glace, najdłuższego lodowca we Francji.
Tuż pod lodowcem leży drobne ciało-więzienie.

Lekko zapadnięta klatka piersiowa. Chude ramiona i piszczele wyglądają, jakby miały się złamać przy następnym ruchu. Wystające kości rąk niezdarnie odpychają się od łóżka. Twarz o ostrych rysach, z lekkim zarostem, nagle się wykrzywia, ale to nie grymas bólu, tylko uśmiech. Powyginane palce szukają mojej dłoni.

- Cześć, jestem Paweł.

TUTAJ PRZECZYTASZ CAŁY REPORTAŻ O PAWLE. 

Źródło artykułu: