Tekst: Dariusz Faron
***
26 maja 2022 roku po długiej chorobie zmarł Paweł Kulinicz (więcej TUTAJ).
***
Paweł nieźle się zaszył.
Północna wylotówka z Krakowa jak zwykle zakorkowana. Wystarczy skręcić w boczną drogę, by zostawić za sobą warkot silników i wpaść w ciszę. Nie ma bramy wjazdowej, więc łatwo przegapić wąski podjazd usypany kamieniami. Duży, bladożółty budynek przypomina bardziej ośrodek niż dom. Przy drzwiach zamontowano dla Pawła metalowe poręcze.
Już się nie przydają.
Przed domem ławeczka, na parapecie popielniczka zapchana petami. W ciepłe wieczory toczą się tu sąsiedzkie rozmowy w oparach dymu. Bez Pawła.
Nie potrafiłby co chwilę trafiać papierosem do ust.
Półmrok. Paweł robił sobie drzemkę. Gdyby nie intensywny zapach choroby, można byłoby pomyśleć, że to graciarnia w muzeum pełna eksponatów, które nie zmieściły się na wystawie.
Na białym regale tłok. Mała Wenus z Milo stoi dumnie, jak to ona. Tuż obok złota mosiężna twarz Buddy z charakterystyczną kropką na czole. Nieco niżej archanioł Gabriel walczy z szatanem przy czaszce rodem z Hamleta. A w kuchni pod stołem przykucnął kamienny gargulec z ostrymi pazurami i krótkimi rogami. Podobno waży 55 kilogramów.
Piętnaście więcej od Pawła.
Dwa kroki i z muzeum przenoszę się w góry. Na ścianie pokryty śniegiem Aiguille Verte, szczyt w Masywie Mont Blanc. Dalej jasna droga wijąca się między ciemnymi skałami. To obraz Mer de Glace, najdłuższego lodowca we Francji.
Tuż pod lodowcem leży drobne ciało-więzienie.
Lekko zapadnięta klatka piersiowa. Chude ramiona i piszczele wyglądają, jakby miały się złamać przy następnym ruchu. Wystające kości rąk niezdarnie odpychają się od łóżka. Twarz o ostrych rysach, z lekkim zarostem, nagle się wykrzywia, ale to nie grymas bólu, tylko uśmiech. Powyginane palce szukają mojej dłoni.
- Cześć, jestem Paweł.
UMIERANIE ZACZYNA SIĘ NIEWINNIE
Wspinał się w Alpach, Himalajach i Karakorum. Wszedł na Kampire Dior czy Chan Tengri. Zwiedził Indie, Nepal i Chiny.
Teraz nie dojdzie nawet do toalety.
42-letni himalaista Paweł Kulinicz od siedemnastu lat cierpi na ataksję móżdżkowo-rdzeniową, zespół chorób neurologicznych. Nienawidzi własnego ciała za to, że stało się obce. Jeszcze latem mógł sam się umyć, teraz nie utrzyma słuchawki od prysznica.
Jego 20-metrowa kawalerka jest równie niebezpiecznym miejscem jak Himalaje.
Trzy lata temu próbował przejść do łazienki po ścianie. Upadł na podłogę, jęknął z bólu. Leżał kilka godzin, dopóki nie znalazła go znajoma. Telefon na pogotowie. Karetka. Diagnoza: kompresyjne złamanie kręgosłupa. Przeszedł operację zespolenia odcinka piersiowo-lędźwiowego. Szczęście, że nie doszło do niedowładu albo paraliżu. Leżał w szpitalu miesiąc, nie wstał już z wózka.
Umieranie zaczyna się bardzo niewinnie.
Upuszczasz szklankę. Potykasz się. Przez chwilę kręci ci się w głowie. Język się plącze. Jeszcze nie wiesz, że w twoim móżdżku i rdzeniu zanikają komórki nerwowe.
Potem jest coraz gorzej. Aż nie potrafisz:
chodzić - Paweł jest przykuty do łóżka;
mówić - bliscy coraz rzadziej go rozumieją;
przełykać - krztusił się kilkadziesiąt razy;
oddychać - na końcu dochodzi do niewydolności krążeniowo–oddechowej.
Ataksja jest dziedziczna, więc Paweł dobrze zna ten scenariusz.
Widział go już wiele razy.
TO NIE PRZEZE MNIE, MAMO
Postawił jej czarno-białe zdjęcie przy łóżku.
Uśmiechnięta kobieta w krótkich kręconych włosach pozuje przy Morskim Oku w stroju kąpielowym. To Wanda, mama Pawła.
Zdrowej jej nie pamięta.
Ciepły początek września. Sześcioletni Pawełek maszeruje do klasy z niebieskim plecakiem. To jego pierwszy dzień w szkole. Inne dzieci trzymają za rękę rodziców, on idzie sam. Tata jest w pracy, mama bardzo źle się czuje. Coraz częściej Pawłem i sześć lat starszym Krzyśkiem opiekuje się babcia.
Pierwsza komunia święta. Paweł w ciemnym garniturze z rękami złożonymi do modlitwy. Potem przyjęcie w mieszkaniu na Targówku, goście przy talerzach z rosołem. Mama lekko się chwieje, dziwnie przeciąga głoski. Szepty: jak można się upić na komunii własnego dziecka?! Kiedy po imprezie myje z ciocią naczynia, talerze wypadają jej z rąk i tłuką się o podłogę.
Gdy Paweł ma piętnaście lat, mama nie podnosi się już z łóżka. Któregoś dnia ojciec bez słowa pakuje jej rzeczy do torby. Zatrzymuje samochód pod ogromnym budynkiem z cegły. Paweł boi się pytać, ale domyśla się, że mama będzie tu mieszkać. Nie wie, że to jedna z ich ostatnich wspólnych chwil.
Po dwóch miesiącach ojciec mówi chłopcom: waszej matki już nie ma.
A to kochany Krzyś.
Spędzali ze sobą niemal każdą wolną chwilę. Razem płakali po śmierci mamy, razem bali się ojca. Krzysiek, tak jak Paweł, usłyszał diagnozę w wieku 25 lat. Najpierw: prywatny ośrodek. Potem: dom pomocy społecznej. Na końcu: hospicjum.
Paweł słuchał niewyraźnej mowy brata, głaskał go po chudej ręce. Kłamał, będzie dobrze, Krzysiu, zobaczysz. A tuż za drzwiami ośrodka rozpadał się na kawałki. Żal mu było Krzyśka.
I siebie. Patrzył na brata jak w lustro pokazujące przyszłość.
Pięć lat temu niewinne przeziębienie przerodziło się u Krzyśka w zapalenie oskrzeli. A że nie umiał już odkrztuszać, przeszło na płuca.
Aż Paweł odebrał telefon z hospicjum: brata już nie ma.
Umierają niemal wszyscy ze strony mamy. Prawdopodobieństwo przekazania choroby dzieciom wynosi 50 procent. Ale gdy zachorowała mama Pawła, o ataksji wiedziano w Polsce niewiele.
W tym samym ośrodku co Krzysiek odeszła ciocia Bogna. Podczas odwiedzin Paweł myślał, że pomylił sale. Zapamiętał ją jako wysoką, korpulentną kobietę, a zobaczył na łóżku drobne ciało, na którym wisiał podkoszulek. Ciocia bełkotała, Paweł ze łzami w oczach kiwał głową, udając, że cokolwiek rozumie.
Ona też wkrótce zniknęła.
O tacie Paweł wolałby zapomnieć. - Bardzo zły człowiek - duka, krzywiąc się i kręcąc głową.
Z Krzyśkiem odebrali od niego wojskowe wychowanie. Zabrał synów na kilka wycieczek, pokazał szlak Orlich Gniazd, ale nigdy nie przytulił, nie powiedział: "kocham cię". Kiedy dorośli, padały za to inne zdania:
Paweł: Jak mogłeś oddać mamę do ośrodka?!
Ojciec: Zachorowała zaraz po twoich narodzinach. Gdyby nie ty, nadal by żyła.
Milczysz. A potem latami przekonujesz samego siebie:
Mama nie umarła przeze mnie.
Mama nie umarła przeze mnie.
Mamo, nie umarłaś przeze mnie.
WOŁANIE O POMOC
Paweł ciężko oddycha.
Z wielkim trudem siada na łóżku i zaczyna nierówną walkę z coca-colą. Butelka co chwilę upada, chwyta ją dopiero za czwartym razem. Dzióbek jak w soczkach dla dzieci, inaczej by się zadławił. Mięśnie przełyku też zanikają.
Przy łóżku siedzi Karol z fundacji im. Anieli Salawy. Przychodzi tu już kilka lat. Będzie tłumaczył, bo nie zawsze rozumiem, co mówi Paweł. Ale jego pierwsze zdanie jest bardzo wyraźne.
- Nie chcę już żyć.
Cisza. Spuszczam głowę. Na Karolu wyznanie nie robi takiego wrażenia, słyszał to już wiele razy. Podobnie jak kuzynka Aśka, przyjaciele Maciek, Beata i Marcin oraz rehabilitant Grzesiek. Garstka, która została przy Pawle. Powtarza im, że gdyby mógł, poddałby się eutanazji. Nie chce umierać w ośrodku jak mama i Krzysiek.
Beata: Powiedział, że bardzo boi się przyszłości, a ja widzę ten strach w jego oczach. Od niedawna ma całodobową opiekę, która kosztuje 4300 zł miesięcznie. Tymczasem Paweł dostaje 1200 zł renty. Jeśli zabraknie pieniędzy, będzie musiał się przenieść do domu pomocy społecznej. A chciałby odejść w swoich czterech ścianach.
Jerzy Natkański z Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego: Pomagamy, jak umiemy. Na razie pokrywamy koszty opieki, ale za kilka miesięcy może być problem.
Niedawno Grzesiek, rehabilitant, usłyszał od lekarzy, że Pawła najlepiej oddać do DPS–u.
- Przecież on sobie tam nie poradzi.
Wzruszyli ramionami. Przekonywali, że nie ma innego wyjścia, ale Grzesiek postawił weto. Na miejscu są tylko on i Karol. Aśka mieszka w Olsztynie, Maciek w Warszawie, Beata w Kielcach.
Maciek: Paweł boi się DPS-u jak ognia. Trudno mi go sobie wyobrazić w takim miejscu. Wśród obcych, którzy nawet go nie zrozumieją.
Grzesiek: Rok prywatnej opieki to koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy. Rehabilituję wielu ciężko chorych pacjentów i każdy żyje od zbiórki do zbiórki. Mówienie Pawła o eutanazji to tak naprawdę wołanie o pomoc.
SAM JEST SOBIE WINNY. NIECH BOLI
Przez chwilę udajemy, że choroba nie istnieje.
Paweł jest dziś w dobrej formie, wypytuje mnie o samochód. Jaki rocznik? 2017. Ile ma koni? 117, przydałoby się trochę więcej. Silnik? 1.6 w benzynie.
- Jak będziesz sprzedawać… daj… znać - mówi śmiertelnie poważnie.
Schował kluczyki do szuflady trzy lata temu. Lekarze długo dawali zielone światło, lecz jazda coraz częściej kończyła się upokorzeniem. Widzisz mężczyznę, który się zatacza. Ledwo dociera do samochodu, odpala silnik. Co robisz? Dzwonisz na policję.
Przyjeżdża radiowóz, dokumenty poproszę, a Paweł: bełkot. Wzrok policjanta pełen pogardy. Dmuchnięcie w alkomat. Funkcjonariusz zdezorientowany: zero. Sprzęt musiał się popsuć, przecież gość pijany jak bela. Minie trochę czasu, zanim Paweł znajdzie zaświadczenie od lekarza.
Innym razem upada na ulicy i rozbija sobie głowę. Zszywają go bez znieczulenia. Z nietrzeźwym nie ma się co cackać. Sam jest sobie winny. Niech boli.
Na wyprawach to samo. Chodzą z Aśką i Maćkiem po Tatrach. Nagle grupka za nimi komentuje półgłosem, niby między sobą: jak można w takim stanie wybrać się w góry?! Milczą. Nie ma sensu robić awantury.
Na twarzach uśmiech numer pięć. Udawajmy, że nic się nie stało.
To którędy na szczyt?
O tym wszystkim mówią mi bliscy Pawła. On jedynie przytakuje, dopowiada, podnosi kciuk, że wszystko się zgadza. Sam po kilku zdaniach się męczy. Uświadamiam sobie, że nie odpowie nawet na połowę moich pytań.
Przechodzimy do planu B.
Gdybyś nie mógł opowiedzieć o swoim życiu, kogo poprosiłbyś, by zrobił to za ciebie?
KARUZELA W WESOŁYM MIASTECZKU
Maciek zwany Nemkiem, najlepszy przyjaciel Pawła:
Nie potrafię sobie wyobrazić, że cię nie będzie.
Gdy czytam, że nie chcesz żyć, nie wiem, co odpowiedzieć. Godzinę ślęczę nad telefonem. Piszę. Kasuję. Układam od nowa.
Pamiętasz, jak zaczęła się nasza przyjaźń?
Przychodziłem do ciebie na komputer. Zaraziłeś mnie Sapkowskim, miałeś jego wszystkie książki. Ale tak naprawdę połączyła nas bieda, obaj cienko przędliśmy. Nasze mamy odeszły, gdy dopiero wchodziliśmy w dorosłość. Jeden pomagał drugiemu.
Nie zapomnę, jak zabrałeś mnie do wesołego miasteczka. Na wszystkich karuzelach byłeś blady. Nienawidziłeś takich miejsc, ale złapałem dół i chciałeś poprawić mi humor. Byłem ci za to cholernie wdzięczny.
W pierwszej klasie liceum chodziłeś w długich kręconych włosach, podartych jeansach i powyciąganej koszulce. Opowiadałeś, że jesteś punkiem, dopóki nie ogoliłeś się na łyso. A potem kupiłeś kask, rozglądałeś się za motocyklem i czytałeś w ostatniej ławce pisma motoryzacyjne.
Cały ty. Milion pomysłów na sekundę.
Zamieniłeś kask na raki i czekany, ale gór już nie porzuciłeś. Nie zapomnę, jak zadzwoniłeś z siedmiotysięcznika w moje urodziny: "dużo lasek i jeszcze więcej kasy, Nemek!".
A sylwester w Zakopanem? Kilka godzin przed imprezą dzwonisz, że jedziemy w góry. "Jak to kiedy?! Teraz!". W kieszeni stówa, ledwo znaleźliśmy w pociągu wolne miejsca. Usiadłeś obok fajnej blondyny, ja tuż przy starszej pani. Później darłeś ze mnie łacha. Przekimaliśmy u twojej znajomej w kuchni na materacu.
Wieczorami wpadałem do sklepu wspinaczkowego, w którym pracowałeś. Tam po raz pierwszy wspomniałeś o chorobie genetycznej w rodzinie. Pocieszałem cię: wózek inwalidzki to nie koniec świata, przecież ci pomożemy.
Nie miałem pojęcia, że umierasz.
2005 rok. Pytasz, czy nie pojadę z tobą po wyniki badań. Wychodzisz z gabinetu załamany.
- Nie obraź się. Chciałbym pobyć sam.
Potem w ogóle o tym nie rozmawiamy. Palimy ogniska. Jeździmy na rowerach. Chodzimy na piwo do pubu Baryłka. Okłamujemy się, że jesteś zdrowy.
Do czasu.
Najpierw dziwnie się chwiejesz ("to jest właśnie ta choroba, Nemek"). Potem przyjeżdżasz, żeby zobaczyć moje nowe mieszkanie i wychodzisz z samochodu z białą laską. Trudno ci przejść kilkadziesiąt kroków z parkingu do klatki. Z biegiem czasu jest coraz gorzej. Chodzik z czterema podnóżkami. Wózek inwalidzki.
Twój widok bardzo mnie boli. Czemu akurat ty?! Człowiek, który nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Który tak kocha życie...
Czasem bywasz trudny, stary. Irytujesz się o milion rzeczy:
Że spóźniłem się o minutę.
Że cię nie rozumiem.
Że nie możesz zapiąć kurtki.
Też się wtedy wkurzam. Dopiero po chwili przychodzi refleksja, że przecież masz prawo tak się zachowywać. Nie martw się, ciągniemy ten wózek razem.
Choroba postępuje, ale to przecież ciągle ty.
Zostanę do końca.
[b]
WYCIECZKA NA CMENTARZ [/b]
Po diagnozie Paweł obiecuje sobie, że wyciśnie z życia jak najwięcej. Chce być bliżej gór. Z dnia na dzień przeprowadza się do Kościeliska i łapie dorywcze prace, żeby zarobić na wyprawy.
Odśnieża parkingi i rozładowuje węgiel, dopóki może utrzymać łopatę.
Odbiera telefony w warsztacie samochodowym, dopóki klienci go rozumieją.
Co wieczór rozpala w kominku, dopóki drewno nie wypada z rąk.
W 2012 roku wyjeżdża do Krakowa, bo w Kościelisku nie daje sobie rady. Z pracy go zwolnili. Kominka już nie rozpali. Wszędzie wzniesienia, a on nawet na prostej drodze męczy się po kilku krokach. Nie ma wyjścia.
Dziś tęskni za górami jak cholera. Wiele by dał, by znowu je zobaczyć.
Aśka: Idę o zakład, że jak tylko zaproponujesz wycieczkę, od razu się zapali. Nawet krótki wypad na skałki sprawia, że uśmiech nie schodzi z jego twarzy.
Celujemy wyżej. Planujemy wyprawę do Zakopanego.
Karol, opiekun Pawła, jest na tak. Pospacerujemy po dolinach, odwiedzimy Krupówki i cmentarz na Harendzie. Paweł wykupił tam miejsce na nagrobek. Upiera się, że musi mi pokazać. Na końcu wpadniemy na kawę do państwa K., jego niedoszłych teściów. Dawno rozstał się z ich córką, ale pozostają w dobrych relacjach.
Jadę do Pawła, by dograć ostatnie szczegóły. Otwarte drzwi, zapach choroby, półmrok.
Puste łóżko.
Beata dzwoni, że zabrali go do szpitala. Od kilku dni czuł ból w klatce piersiowej. Nie mógł już wytrzymać.
Telefon na pogotowie.
Ulgę szybko wypiera przerażenie. Ratownicy go unieruchamiają, żeby nie spadł z noszy. Próbuje zaprotestować, ale nie rozumieją. W szpitalu to samo. Paweł stara się przekazać, że ma przeciwbólowe plastry z morfiną. Bełkocze, złości się, po kilku próbach daje sobie spokój. Dopóki w szpitalu nie zjawia się Grzesiek, Pawła oddziela od reszty mur.
Boli.
Lekarze wypisują go po kilku godzinach. Organizm skrajnie wyniszczony, ale nie nadaje się już do hospitalizacji. Mówią Grześkowi: on po prostu umiera.
W domu Paweł dochodzi do siebie dwa dni. Stres mocno go osłabił.
Kawa u niedoszłych teściów musi zaczekać.
[b]
MIŁOŚĆ CZASEM SIĘ KOŃCZY. PO PROSTU [/b]
Justyna, była dziewczyna:
Nigdy się z tobą nie nudziłam.
Kraków, Warszawa, Słowacki Raj, Czorsztyn… Zawsze się coś wymyśliło, nawet jeśli deszcz dudnił o szyby.
Mieszkaliśmy w jednej wiosce, często na siebie wpadaliśmy. Pracowałeś wtedy w Zakopanem w serwisie komputerowym przy ulicy Gimnazjalnej. Od słowa do słowa umówiliśmy się na pierwszą randkę. W Kościelisku ludzie wiedzą o sobie wszystko. Słyszałam w pracy pytania, dlaczego jestem ze śmiertelnie chorym chłopakiem.
Myślałam: "A co was to obchodzi?! Niech każdy patrzy na czubek własnego nosa". Wiedziałam o chorobie od początku, ale mieliśmy po dwadzieścia kilka lat, byliśmy zakochani. Żyliśmy chwilą.
Pamiętasz Nepal i trekking w dolinie Langtang?
Jechaliśmy autobusem kilka godzin nad przepaściami, umierałam z przerażenia. Na przemian płakałam i krzyczałam: "Gdzie tym mnie zabrałeś?!". Modliłam się: "Boże, chcę już wrócić do Kościeliska". Nie było mowy, żebym przeżyła to jeszcze raz, więc przed drogą powrotną wynająłeś w Katmandu auto terenowe. Potrafiłeś wybrnąć z każdej sytuacji. Niemożliwe nie istniało.
Do twojego mieszkania na Kierpcówce przyjeżdżało mnóstwo znajomych. Nie mogli się pomieścić, czasem spali na podłodze. Rozpalaliśmy kominek, kadzidełka, kładliśmy na stół wszystko, co było w lodówce.
Beztroska.
Ale obok fascynujących wypraw i imprez istniała też trudna codzienność. Oboje wiedzieliśmy, że będzie coraz gorzej. Po pracy się kładłeś, żeby wieczorem jakoś funkcjonować. Pobudka. Drugie danie. Rehabilitacja. Nie mieliśmy kasy, więc nauczyłam się rehabilitować cię sama.
Nie zliczę, ile razy serce podchodziło mi do gardła. Jemy obiad, nagle nie możesz złapać oddechu. Przerzucam cię przez kolano, uderzam w plecy. Nic. Robisz się siny. Wybiegam z mieszkania boso, żeby znaleźć kogoś, kto cię uratuje. Tymczasem ty przerzucasz się przez barierkę na balkonie, wypluwasz jedzenie. Oddychasz. Ulga.
Nieraz sama miałam ochotę cię zabić. Nie odbierasz telefonu raz, drugi, trzeci… Wsiadam na rower. Dwudziesta druga, a ja pedałuję pod górę na tę twoją Kierpcówkę. "Boże, pewnie się zadławił. To moja wina!". Przyjeżdżam, a ty siedzisz na dole z sąsiadami przy lampce wina. Wydarłam się tak, że pewnie słyszeli mnie w całym Kościelisku!
Spędziliśmy ze sobą fajne trzy lata. Potem każdy poszedł w swoją stronę. Bałeś się, że przekażesz dzieciom chorobę. Ja coraz częściej myślałam, jak cudownie byłoby zostać matką.
Wiem, że nadal czujesz się przeze mnie skrzywdzony. Miłość czasem się kończy. Po prostu.
Do dziś jeździmy z mężem śladami naszych wypraw.
Zanim cię poznałam, nie wiedziałam, że świat jest tak piękny.
[b]
CUD SIĘ NIE WYDARZYŁ [/b]
Aśka, kuzynka:
Bardzo cię kocham.
Trudno mi patrzeć, jak cierpisz. Przez telefon już nie porozmawiamy. Boję się momentu, w którym całkiem przestanę cię rozumieć. Od kilku lat każde nasze spotkanie to dla mnie radość i ogromny stres. Przyjeżdżam z Maćkiem, bo sama nie dałabym rady.
Najbardziej zbliżyliśmy się do siebie po diagnozie. Odwiedzałeś mnie w Olsztynie, ja przyjeżdżałam do Kościeliska. Starałeś się wycisnąć każdy dzień jak cytrynę. Potrafiłeś jeść chleb z masłem, byle tylko uzbierać na kolejną wyprawę. Byle znów przeżyć coś niesamowitego. Coś zobaczyć. Czegoś dotknąć.
Ruszałeś w wysokie góry, a ja siedziałam jak na szpilkach, czekając na wiadomości. Później tak pięknie opowiadałeś mi o fascynującym, nieznanym dla mnie świecie… Staliśmy się dla siebie jak brat i siostra.
Jestem pełna podziwu, że tak długo walczyłeś. Poleciałeś nawet do Chin na przeszczep komórek macierzystych. Lekarze mówili mi, że terapia nic nie da, ale czekaliśmy na cud. Choroba zabrała już tyle osób, że myśleliśmy: wystarczy.
Na chwilę wróciła nadzieja. Poprawiła się twoja mowa, czułeś się silniejszy, miałeś większą kontrolę nad ciałem. A potem zrobiłeś badania.
Cud się nie wydarzył.
Wielu ludzi się nad tobą lituje. Mnie też jest cholernie przykro, ale pamiętaj: nie jesteś pępkiem świata. A teraz posłuchaj: nie chcę słyszeć o żadnej eutanazji. Trzeba zmierzyć się z tym, co zesłał Bóg (albo los, jak kto woli). Łapać każdą dobrą chwilę.
Chciałabym, żebyś zdobył jeszcze kilka siedmiotysięczników. Napisał wiadomość z wyprawy. Opowiedział mi o górach tak, jak tylko ty potrafisz. Nigdy już tego nie zrobisz. Ale przecież nadal warto żyć.
Wiem - bardziej niż śmierci boisz się samotności. Obiecuję, że nigdy nie oddamy cię do żadnego ośrodka.
Bądź spokojny.
[b]
SKLEP Z ZABAWKAMI [/b]
Skoro pomysł z Zakopanem upadł, znów wdrażamy plan awaryjny.
Jedziemy na dwa samochody: ja, Paweł, Karol, Aśka i Nemek. Pierwszy przystanek: Zamek Pilcza, pięćdziesiąt kilometrów od Krakowa. Kupujemy bilety. Po chwili okazuje się, że nie zwiedzimy zamku. Panie w kasie nie wspomniały, że wózkiem się nie wyjedzie. Nie ma innej drogi niż kamienne schodki.
Pawłowi to nie przeszkadza.
Włożył cienką pomarańczową czapkę i czerwony polar. Tylko kilka stopni na plusie, więc chowa dłonie pod chude nogi, żeby choć trochę je ogrzać. Nie chce nawet zasunąć kurtki. Uparty jak osioł.
Ale Aśka miała rację: jest szczęśliwy. Przypomina dziecko, które weszło do sklepu z zabawkami. Żartuje, gestykuluje, wspomina w samochodzie najlepsze historie z wypraw.
Na przykład jak pod Chan Tengri przysypała go mała lawina.
Złamał rękę, ale sam wygrzebał się spod śniegu. Śmigłowiec zabrał go do szpitala. Kiedy zobaczył lekarza w zakrwawionym kitlu, uznał, że trzeba się ewakuować. Podróżował zatłoczonymi pociągami kilka dni. W Polsce zaczął całować ziemię, bo pod śniegiem był pewny, że już nie wróci.
Albo jak siedział w grocie lodowej w górach Tienszan.
Sześć tysięcy metrów n.p.m., a jemu skończyły się zapasy. Nie przewidział załamania pogody. Tak chciało mu się pić, że lizał śnieg. Strach. Przeraźliwe zimno. Cisza. Ale nigdy nie żałował tamtej wyprawy…
Parkujemy pod zamkiem w Ogrodzieńcu. Tu już nie ma schodów, cały czas lekko pod górę. Nie wiem, jak Karol daje radę z wózkiem. Zmieniłem go przy bramie zamkowej i po chwili miałem dość.
Patrzcie, jaki kat! Głowa pod toporem. Pstryk.
Pierwszy raz widzę Pawła, który chce żyć.
Wstępujemy do karczmy, bo dzień bez coli to dla niego dzień stracony. Aśka martwiła się, że nie zje pierożków, a wcina, aż mu się uszy trzęsą. Nagle Paweł nachyla się do kuzynki. Całuje ją w czoło, obejmuje, gładzi włosy.
A potem się wyłącza. Dosłownie.
Opuszcza ręce, zwiesza głowę, zamyka oczy. Jak gdyby ktoś wyjął mu baterie.
Zasnął.
Może śni mu się sylwester z Nemkiem, lawina pod Chan Tengri albo samotna noc w jaskini. Przeżył tak wiele, że mógłby obdzielić wspomnieniami kilka osób.
Karol pakuje wózek inwalidzki do niebieskiej toyoty Pawła. Przed nami godzina jazdy.
Ośnieżone szczyty, Wenus z Milo i kamienny gargulec już czekają.
Czas wracać do domu.
***
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl