Adam Bielecki rusza na Nangę Parbat. "Nasz pomysł jest rewolucyjny"

Adam Bielecki i Jacek Czech chcą dokonać pierwszego w historii zimowego wejścia na ośmiotysięcznik Nanga Parbat. Mają na to wyjątkowy pomysł, który może wyznaczyć nowe trendy w himalaizmie. W taki sposób gór najwyższych nie zdobywał jeszcze nikt.

Michał Bugno
Michał Bugno

WP SportoweFakty: Na czym polega innowacyjność projektu "Nanga Revolution"?

Adam Bielecki: Nasz pomysł na zdobycie tej góry jest rewolucyjny. Zimowe wyprawy na ośmiotysięczniki zazwyczaj trwają około trzech miesięcy, a my na Nandze Parbat (8126 m n.p.m.) chcemy spędzić maksymalnie dwa tygodnie. Oczywiście normalnie nie bylibyśmy w stanie wejść z bazy na szczyt w tak krótkim czasie. Wiadomo, że na wysokości 8000 m mamy jedną trzecią ciśnienia z powierzchni ziemi i gdyby przenieść na tę wysokość osobę niezaaklimatyzowaną, to zostałoby jej około dziesięciu minut życia. Innowacyjność naszego planu polega na tym, że chcemy zaaklimatyzować się wcześniej. I nie w Himalajach, gdzie panuje zima i ciężko jest wejść nawet na wysokość 6000 m, ale w Ameryce Południowej, gdzie jest lato, a góry nie są aż tak wysokie.

Kiedy ruszacie w Andy?

6 grudnia lecimy do Chile, gdzie planujemy wejść na drugi co do wysokości szczyt na półkuli zachodniej, a zarazem najwyższy wulkan na świecie Ojos del Salado (6893 m), który jest górą łatwą technicznie. Na szczycie planujemy spędzić minimum trzy, a może i cztery noce. Zapewni to nam pełną aklimatyzację do wysokości 7000 m czyli taką, która umożliwi atakowanie wierzchołka Nangi Parbat. Z Chile przelecimy z krótkim przystankiem do Polski, żeby zabrać niezbędny sprzęt i jak najszybciej ruszymy w Himalaje. Do bazy powinniśmy dotrzeć po dwudniowym trekkingu. Jeśli tylko trafimy na okno pogodowe, umożliwiające atak szczytowy, od razu ruszymy do szczytu. Zrobimy to w czystym stylu alpejskim, bez wieszania poręczówek i uprzedniego zakładania obozów. Spodziewamy się, że sam atak szczytowy nastąpi na przełomie grudnia i stycznia.

Aklimatyzacja z Andów utrzyma się wystarczająco długo?

Nie ma wiarygodnych badań naukowych, które mówiłyby, jak długo taka aklimatyzacja się utrzymuje. Bazuję na własnym wieloletnim doświadczeniu. Wynika z niego, że aklimatyzacja bez zmian utrzymuje się przez około trzy tygodnie, a przez kolejne trzy powoli spada. Normalnie na wyprawach zimowych, jak uda się spędzić dwie noce na wysokości 7000 m, to już jest duży sukces. Żeby tam dotrzeć, potrzebne jest okno pogodowe, więc nie zawsze się to udaje. My natomiast, przylatując do Pakistanu, będziemy już mieli za sobą trzy lub cztery noce spędzone na tej wysokości. Paradoksalnie, jeżeli uda się nam zrealizować plan, to idąc do ataku szczytowego będziemy mieli lepszą aklimatyzację niż na zwykłej wyprawie. Powinna nam w zupełności wystarczyć do tego, żeby od razu pójść do szczytu.

Ile czasu powinno upłynąć między ostatnią nocą na szczycie Ojos del Salado a planowanym atakiem szczytowym?

Zakładam, że nie więcej niż trzy tygodnie. Jeżeli pogoda będzie dobra, nie powinno nam tego czasu zabraknąć. Tu trzeba przypomnieć, że podczas moich poprzednich wypraw zimowych przed atakiem szczytowym zdarzało się, że byliśmy uwięzieni w bazie trzy tygodnie. Było to bardzo niekorzystne. Po pierwsze, traciliśmy aklimatyzację. Po drugie, sam pobyt zimą w bazie na wysokości 5000 m jest wyczerpujący psychicznie i fizycznie. Ruszając do ataków szczytowych na Broad Peak (8047 m) i Gaszerbrum I (8068 m) mieliśmy za sobą ponad dwa miesiące ciężkiej akcji. Tym razem przyjedziemy pod górę wypoczęci i pełni sił. W ten sposób zminimalizujemy czas, który spędzimy w górach wysokich. Wiem, że brzmi to rewolucyjnie, ale właśnie stąd nazwa wyprawy "Nanga Revolution". Uważam, że plan jest bardzo sensowny i jak najbardziej możliwy do zrealizowania. Muszę przyznać, że jestem podekscytowany tym projektem i zdumiewa mnie, że nikt wcześniej nie próbował zdobyć ośmiotysięcznika w taki sposób.

Najbliższej zimy na Nandze Parbat będzie działało aż pięć wypraw, z czego w czterech znajdą się Polacy. Oprócz waszego zespołu szczyt spróbuje zdobyć także Tomasz Mackiewicz z Elizabeth Revol, wyprawa pod kierownictwem Marka Klonowskiego, ekipa Alexa Txikona, w której weźmie udział m.in. Janusz Gołąb, a także zespół Simone Moro. Wszyscy macie taki sam cel - pierwsze zimowe wejście na szczyt. Zapowiada się istny wyścig.

W chodzeniu po górach nauczyłem się jednego. Trzeba robić swoje i nie oglądać się na innych. Dokładnie tak podchodzę do naszej akcji na Nandze Parbat. Z nikim nie zamierzam się ścigać. Będę się ścigał ze sobą, z czasem i z górą, a nie z innymi osobami. To, że inni będą próbowali wejść na szczyt, nie jest dla mnie powodem do stresu. Wszyscy jesteśmy doświadczonymi wspinaczami, którzy dobrze wiedzą, że to, co robimy, jest niebezpieczne. Jesteśmy profesjonalistami i myślę, że zamiast rywalizować, każdy będzie działał na miarę swoich możliwości.

(fot. infografika.wp.pl)


Jeszcze niedawno był pomysł, żeby uczestniczył pan w wyprawie Alexa Txikona.

Rzeczywiście, były takie rozmowy. Generalnie od początku skłaniałem się jednak do tego, żeby działać w zupełnie lekkim stylu. Tak naprawdę to Alex Txikon dołączył do wyprawy Ferrana Latorre, który ma swój pomysł na akcję górską. Pomysł, który mi akurat nie do końca odpowiada. Uznałem, że muszę zrobić to na własnych zasadach.

Na własnych zasadach czyli w skromnym, dwuosobowym zespole. Tymczasem ich rusza pięciu - oprócz Txikona są to wspomniany Latorre, a także Muhammad Ali Sadpara, Daniele Nardi i Janusz Gołąb. Wszyscy mają ambicje, żeby dotrzeć na szczyt.

No właśnie. Moje życiowe doświadczenie wskazuje, że za duży skład wyprawy jest zbyt ryzykowny. Mały zespół jest bezpieczniejszy.

W pana zespole znajdzie się Jacek Czech, z którym znacie się od lat.

Jacek uczył mnie podstaw wspinania. Piętnaście lat temu był moim instruktorem na pierwszym kursie skałkowym. To, że dziś mogę wspinać się z nim jako partner, jest dla mnie źródłem olbrzymiej satysfakcji. Myślę, że dla Jacka też jest to satysfakcja. W końcu widzi, że dobrze wyszkolił sobie kursanta. Dziś możemy uczyć się od siebie nawzajem.

Nie próbował pan na udział w tegorocznej wyprawie namówić Denisa Urubko? Zaprzyjaźniliśmy się z nim i świetnie nam się współpracowało. Obecnie Denis skupia się jednak na życiu rodzinnym i nie chce chodzić w góry wysokie. Być może mu to przejdzie. W przyszłości na pewno będziemy się ze sobą kontaktowali w sprawie górskich projektów. Tym projektem Denis nie był jednak zainteresowany.

Kiedyś rozmawiałem z nim na temat Nangi Parbat. Tłumaczył, że nie byłby zainteresowany taką wyprawą ze względu na zamach z czerwca 2013 roku, w którym terroryści zastrzelili jedenaście osób, znajdujących się w bazie. Trzy z nich było jego przyjaciółmi. Opowiadał, że nie byłby w stanie przyjechać do Pakistanu i na miejscu witać się z osobami, które mogą być w to zamieszane.

To prawda. Denis uważa, że Pakistan jest niebezpiecznym krajem, w którym są terroryści. Rozumiem to i szanuję. Nie namawiałem go i żadnej presji na niego nie wywierałem.

Pan nie ma żadnych obaw związanych z terroryzmem pod Nangą Parbat?

Jeszcze rok temu na Nangę bym nie pojechał, bo rzeczywiście ten zamach był traumą dla całego świata wspinaczkowego. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim zdołałem się z tym jakoś pogodzić. Zresztą, decyzja o wyprawie nie była dla mnie łatwa. Z jednej strony, uwielbiam Pakistan, byłem w nim wiele razy i nigdy nic złego mnie nie spotkało. Lubię tych ludzi, bardzo ich szanuję i zawsze miałem z nimi dobre relacje. Z drugiej strony, nie można być obojętnym wobec tego, co się stało. Dlatego, zanim rozpoczęliśmy rozmowy o organizacji wyprawy, rozeznałem sytuację. Pytałem agencji pakistańskiej, czy są w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo.

Są w stanie?

Tak. Po pierwsze, będziemy mieli obstawę wojskową, która teraz z urzędu jest przydzielana każdej wyprawie. A po drugie, my jedziemy tam zimą. A zimą to nawet terroryści siedzą w domu.

Rok temu wraz z Denisem Urubko organizował pan zimową wyprawę na K2, aż nagle okazało się, że Chińczycy cofnęli wam pozwolenie. Jak przeżył pan te chwile? To była okropna wiadomość. Miałem traumę i depresję. Myślałem, że świat się kończy. Mieliśmy już wszystko dopięte na ostatni guzik. Z jednej strony oznaczało to zawiedzione oczekiwania nas, sponsorów i fanów, a z drugiej dużo straconych pieniędzy. Bardzo dużo mnie to kosztowało, bo cargo zostało już wysłane do Chin, mieliśmy kupione bilety lotnicze i wpłaciliśmy agencji zaliczkę. Sporo z tych pieniędzy po prostu przepadło. Ale cóż… Głową muru nie przebijesz, a chińskiego muru tym bardziej.

Teraz nie było najmniejszych szans, żeby uzyskać pozwolenie na K2?

To byłoby ryzykowne. Rok temu musieliśmy odwołać wyprawę na K2, a ostatniej jesieni miałem jechać na dwie góry, znajdujące się na terenie Tybetu i znowu moja wyprawa nie doszła do skutku. Trzeci raz takiego rozczarowania chyba bym już nie przeżył. Poza tym, zimowa wyprawa na K2 to olbrzymie przedsięwzięcie. Żeby się odbyła, musi zagrać cały szereg czynników. Musi być zespół, finansowanie, sprzęt i dobry plan. W zeszłym roku wszystkie te czynniki się zgrały, ale niestety Chińczycy cofnęli nam zezwolenie. W tym roku nie było energii na K2. Denis skupił się na życiu rodzinnym, a ja na Nandze. Ale niewykluczone, że w przyszłości znów spróbujemy. Z K2 jest o tyle bezpiecznie, że góra była, jest i będzie. Nie ma dużego ryzyka, że ktoś nas ubiegnie, bo nie ma też zbyt wielu chętnych do wchodzenia tam zimą.

Jakie są koszty takiej zimowej wyprawy na Nangę Parbat?

Myślę, że jak będziemy mieli budżet rzędu 80 tysięcy złotych, to sfinansujemy wyprawę. Mam tu na myśli łączne koszty wyprawy aklimatyzacyjnej w Andy i pobytu w Himalajach. Nie ukrywam, że zamknięcie budżetu to najtrudniejsza sprawa. Mam jednak nadzieję, że uda nam się pokonać trudności i na tę wymarzoną górę pojechać.

(fot. infografika.wp.pl)
Pan ma świadomość, że taką kwotę na pewno dostałby od sympatyków gór w akcji crowdfundingowej w serwisie PolakPotrafi.pl. Dlaczego nie chce się pan na to zdecydować? Mam olbrzymi szacunek dla społeczności fanów, którzy mnie wspierają i nie chciałbym ich "wykorzystywać". Zbierałem w ten sposób pieniądze przed wyprawą na K2. Kiedy okazało się, że wyjazd nie dojdzie do skutku, dołożyłem wszelkich starań, żeby zwrócić pieniądze każdej z osób, która się na tę wyprawę składała. Wszyscy uczestnicy tamtej zbiórki dostali ode mnie dwa maile z prośbą o podanie numeru konta, na który mogę te pieniądze przelać. Część osób rzeczywiście o taki przelew poprosiła. Część powiedziała, że woli, abym pieniądze zostawił na swój kolejny projekt. A część w ogóle się nie odezwała. Pieniądze, które mi zostały, częściowo przeznaczyłem na pokrycie kosztów, które i tak poniosłem. Resztę przeznaczyłem na niedawną wyprawę przygotowawczą w Peru. Dziś chciałbym uniknąć mówienia, że pozbierałem pieniądze, wyprawa nie doszła do skutku, a teraz znowu je zbieram. Wolę uzyskać je poprzez współpracę z partnerami biznesowymi.

Myśli pan, że tego typu pomysł - z wyjazdem aklimatyzacyjnym w Andy, przelotem w Himalaje i Karakorum oraz szybkim wspinaniem się na ośmiotysięcznik - w przyszłości może okazać się skutecznym sposobem na dokonanie pierwszego zimowego wejścia na K2?

Tak, oczywiście. Ten pomysł w ogóle powstał w kontekście zdobywania zimą K2. Pamiętam długie rozmowy z Arturem Hajzerem na temat tego, jak można by to K2 zimą ugryźć. To była właśnie jedna z koncepcji. Jeżeli teraz ją przetestujemy i pomysł wypali, to jestem pewny, że znajdą się naśladowcy i wkrótce w Himalajach i Karakorum stanie się to częstą oraz regularną praktyką.

Rozmawiał Michał Bugno

Autor na Twitterze:

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×