- Mam ogromny szacunek do gór, wiem, jak są potężne i niebezpieczne. Odczuwam pewien rodzaj strachu. Z drugiej strony bardzo mnie pociągają. Lubię chodzić w Tatry, lubię zabierać na wycieczki moje dzieci. Ale nie chcę się wspinać - mówi Krzysztof, syn Maciej Berbeki, w rozmowie z Magdaleną Rigamonti z "Dziennika Gazeta Prawna".
Maciej zginął w Himalajach w słynnej już ekspedycji na Broad Peak w 2013 roku. Była to jego druga wyprawa na tę górę. Po raz pierwszy wszedł w 1988 roku. Był pierwszym człowiekiem, który przekroczył w Karakorum granicę 8 tysięcy metrów. Tyle tylko, że potem wyszło na to, że nie wszedł na Broad Peak (8047 m n.p.m.) a nieco niższy "Rocky Summit" (8035 m n.p.m).
Syn, Krzysztof, mówi, że w domu był to temat tabu. Ojca bardzo ten temat bolał. Wyprawa w 2013 roku była jego powrotem w najwyższe góry świata, po 25 latach. Zakończyła się tragicznie.
- Ojciec wiedział, że jak się zdobędzie szczyt, to trzeba jak najszybciej schodzić. Gdyby się nie rozdzielili, pewnie mielibyśmy tatę na dole - mówi Krzysztof Berbeka.
Na pytanie czy obwinia za śmierć ojca Artura Małka i Adama Bieleckiego, odpowiada: - Nie analizuję. Kiedy Artur Małek i Adam Bielecki przyjechali do nas do domu w Zakopanem, opowiadali, że tata dzielił się z nimi swoim górskim doświadczeniem, dawał wskazówki, np. na temat asekuracji. Myślę, że tata pełnił rolę przewodnika i nauczyciela.
Gdy dziennikarka zwróciła uwagę, że "uczniowie go zostawili", Berbeka zaznacza: - Nigdy nie będę obiektywny, mówiąc o tym. Wiem jedno: tata nie chciał wchodzić na szczyt za wszelką cenę. Odwiozłem go na lotnisko, po drodze załatwiał sprawy związane z przyszłym wyjazdem do Peru, wyznaczył mi kila zadań. Chciałem dać mu jakąś książkę, gdyby trzeba było siedzieć w bazie i czekać na dobrą pogodę, ale usłyszałem, że jak pogoda będzie zła, to on nie czeka, tylko wraca do Polski.
Za śmierć Berbeki długo obwiniano Bieleckiego, który teraz, w oczach opinii publicznej, odkupił swoje winy dzięki akcji ratunkowej pod Nanga Parbat. Ale Krzysztof Berbeka nie chce nazywać go bohaterem.
- Myślę, że silna psychika Denisa Urubko miała wielkie znaczenie w tej akcji - mówi. A dopytywany o Bieleckiego-bohatera, milczy chwilę i dodaje: "Ok, jeżeli się komuś pomaga, to w tym momencie tak, jest się bohaterem"
Maciej Berbeka jako 10-latek został półsierotą, gdy jego ojciec zmarł w szpitalu w Szwajcarii w wyniku urazów i odmrożeń przy zejściu z góry Dent d'Hernes (4171 m n.p.m.).
- Została wdową (Babcia Elza - red.), kiedy miała 28 lat. Z dwójką małych chłopców (brat Macieja, Jacek, urodził się w 1959 roku, w chwili śmierci ojca miał 5 lat - red). O tym, że mój ojciec zginął na Broad Peaku, dowiedziałem się z telewizji. Wpakowałem rodzinę do samochodu i pojechaliśmy do Zakopanego, do mamy. Źle wspominam tę drogę. W każdym programie radiowym mówili o tacie. Zadzwoniłem do Franka, żeby poszedł do babci Elzy, mamy taty, do Stasia, który był wtedy w Gdańsku, żeby się pakował i przyjeżdżał jak najszybciej do Zakopanego. Jasiek był w domu z mamą, miał wtedy 15 lat. Babcia Elza okazała się najsilniejsza. Wprowadziła spokój i trzeźwe, rozsądne myślenie. Ale to o nią się najbardziej bałem. Bałem się, że nie udźwignie wiadomości o śmierci syna. Ojciec był bardzo ostrożny, przyzwyczaił nas, że nic złego mu się w górach nie stanie - mówi Krzysztof Berbeka.
Dziś, w poniedziałek, przypada 33. rocznica pierwszego zimowego wejścia na Cho Oyu. Maciej Berbeka dokonał go wraz ze swoim imiennikiem, Maciejem Pawlikowskim.
ZOBACZ WIDEO Elisabeth Revol: Mam w sobie dużo gniewu. Mogliśmy uratować Tomka
Co za bzdura - w 1954 zdobyto K2 - więc już z pewnością pokonano 8000m a w tym roku Berbeka się... urodził?