Jeśli można mówić o szczęściu w nieszczęściu, to chyba właśnie on miał go w nadmiarze. Rafał Fronia, himalaista z Jeleniej Góry, uczestnik wyprawy zimowej na K2, zdobywca dwóch osmiotysięczników (Lhotse i Gashherbrum II), został na wysokości prawie 6 kilometrów trafiony kamieniem w rękę i musiał zrezygnować z wielkich marzeń. Ale też niewykluczone, że to właśnie uratowało mu życie.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakrty: Kiedy pan zobaczył spadający kamień?
Rafał Fronia:
Sekundę wcześniej. Jedyne, na co miałem czas, to upadek na ziemię. To było dosyć strome lodowe zbocze o nachyleniu ok 60 stopni. Staliśmy na przednich zębach raków, wpięci w linę i podparci czekanami. Szliśmy w górę i cały czas patrzyliśmy. (TUTAJ MOŻESZ ZOBACZYĆ NAGRANIE MOMENTU ZEJŚCIA LAWINY)
To naturalne zachowanie?
Nie do końca. Normalnie raczej pilnuje się sprzętu. Zwłaszcza że mieliśmy duże problemy z jumarem (przyrząd zaciskowy - red.) i czasem ześlizgiwaliśmy się o metr, dwa. Było to dość niebezpieczne i raczej patrzyłem się w ten jumar. Ale też sytuacja nie była do końca normalna, bo raczej rzadko się zdarza, że zimą w Karakorum co chwila latały kamienie. Wspinaliśmy się więc z zadartymi "dziobami". Pamiętaliśmy też, że kilka dni wcześniej przejechała po nas lawina. A już to przecież było irracjonalne. Przecież nie ma lawin w Karakorum zimą. Ale po tym, jak przeszła ta jedna, spoglądaliśmy w górę z najeżonym kręgosłupem.
Potrafimy pewne rzeczy zrobić. Wsadzić w buty dumę i skrupuły. I działamy. Tam właśnie w górach byłem dumny, że jestem Polakiem, bo pan Wyszomirski z polskiej ambasady w Pakistanie nie zastanawiał się nad konsekwencjami politycznymi, nad reakcją opinii publicznej, tylko wziął telefon w rękę i zaczął działać.
Co to był za kamień?
Wielkości 3/4 cegły. Idzie się po lodowej skale przypominającej grzbiet smoka. Są tam nieprawdopodobne wahania temperatury. W nocy zdarza się -50 stopni na wysokości 6 tysięcy metrów, a w ciągu dnia, około 10, 11, gdy świeci słońce, widać strużkę wody, a więc temperatura dochodzi powiedzmy do plus 10. A więc amplituda jest nieprawdopodobna. Lód się rozpręża, spadają kamienie. Samoczynnie, nikt ich nie rusza. I jak pan dostanie taką lecącą kostką brukową, to... tylko się cieszę, że żaden z nas nie dostał w głowę, bo może głowy by nie urwało, ale nie wiem, czy wtedy kask by pomógł.
Jakoś to dziwne wszystko. Idziecie zimą na K2, narażacie się na tego typu sytuacje. To zawsze wywołuje dyskusje w kraju.
Jesteśmy świadomi zagrożenia. Zapewniam pana, że na tej wyprawie nie ma ani jednej osoby, która nie jest świadoma ryzyka. Mogę to porównać trywialnie do codzienności na autostradzie. Ludzie giną, ale jedziemy dalej. Dokładnie tak jak jeździliśmy. My wiemy, że grożą niebezpieczeństwa, ale zakładamy, że "mnie się nic nie stanie". Adam Bielecki dostał kamieniem, ale ja zakładam, że nie będę miał pecha. Ale też rozumiemy sytuację, dlatego ta zadarta głowa, dlatego się chowamy. W ogóle późno wpadliśmy na to, co się dzieję. Najpierw spadł kamień na szerpę i połamał mu kask, potem kolejny na Darka Załuskiego (himalaista i filmowiec - red.). Ja akurat dosyć szybko się wspinam, często jestem pierwszy i czasem spod mojego buta poleci jakiś kamień. Można pomyśleć, że to jest kwestia człowieka, który jest wyżej. Dopiero po kilku wyjściach zdaliśmy sobie sprawę, że te kamienie wylatują samoczynnie, wtedy gdy jest ładna pogoda.
W teorii przez sekundę można zrobić wiele rzeczy, pewnie wiele osób sobie wyobraża, jakby zareagowało, a jak to wygląda w praktyce?
Nie ma wielkich szans na reakcję. Tyle tylko, co mówiłem. Zdążyłem się położyć i zasłonić ręką, dzięki temu nie dostałem w korpus.
Od razu wiedział pan, że ręka jest złamana?
Nie, nawet nie zdawałem sobie sprawy, co się stało. Po prostu było szarpnięcie i coś nas oderwało od ściany. Ja dyndam a pode mną dynda Piotrek. I dopiero po chwili, gdy chciałem się ogarnąć, zorientowałem się, że nie mogę tą ręką ruszyć. Piotrek krzyczał, czy coś mi się stało, więc wydedukowałem, że coś jest nie tak, ból przyszedł po chwili... i świadomość, że nie jest dobrze.
A potem okazało się, że to wam uratowało życie. Gdybyście kontynuowali wspinaczkę i byli w górze, nie mielibyście szans.
Tak. Byliśmy na skalnym zębie, gdy spadł kamień (ok 5800 i przeszła lawina, zdążyliśmy zejść ok 400 m niżej. Proszę sobie wyobrazić serak wielkości kilku Pałaców Kultury. Potrafi pan? To proszę go teraz powiększyć dziesięciokrotnie. To coś niebotycznie wielkiego. I widzi pan nagle pędzącą lawinę, ale nie jakąś taką w Karkonoszach czy Tatrach, która schodzi do Bandziocha (tzw. Mięguszowiecki Kocioł), ale ma pan kuluar długości 2-3 kilometrów i szerokości kilkuset metrów. I idzie na nas wielka biała ściana pędząca w dół. I to coś nie wydaje żadnego dźwięku. Pamiętam tylko tyle, że Piotrek wbiegał na ścianę skalną a ja próbowałem zdrową ręką odkręcić karabinek. Natomiast cały czas wpatrywałem się w to białe wielkie coś, jakbym był zahipnotyzowany. I gdy już się schowałem za tą skalną płetwę, jak to się zaczęło przez nas przetaczać, to nie było nic.
W jakim sensie?
Człowiek po prostu trwa. Nie myślę, czy przeżyję, czy mnie zabierze i zeskrobie. Po prostu chwila, kiedy mózg się odcina.
Ktoś opowiadał mi, że nie boi się wypadków samochodowych, bo przeżył jeden, gdy zasnął kierowca. Adrenalina była tak duża, że nie czuło się strachu.
Może to właśnie jest taki przypadek, zastrzyk adrenaliny. Tylko jest takie wrażenie, że ktoś cię okłada mocno rękoma po całym ciele. I wtedy jest kompletna cisza. Próbowałem krzyczeć, ale kompletnie nie słyszałem siebie samego. Nie wiem, czy faktycznie było cicho, czy może po prostu mnie ogłuszyło.
Nie było ryzyka, że was zasypie?
Nie, tam nic nie zostaje, po prostu przejechał po nas pociąg ze śniegu, lodu i kamieni, i pojechał dalej. Gdyby więc nas ta lawina ze sobą zabrała, to pewnie by nas przysypała dopiero 500 metrów niżej, tam gdzie się zatrzymała.
A jak dziś "wygląda" pańska ręka?
Nic skomplikowanego. Nie ma złamania kości. Ból jest, bo tkanki są pomiażdżone, ale za 2-4 tygodnie będę zdrowym człowiekiem. Nie będę mógł się na razie wspinać, bo ręka będzie słaba, ale okazuje się, że nie jest to aż tak poważne.
Przez chwilę był pan bohaterem mediów w Polsce. Po słynnym już wywiadzie, którego udzielił dziennikarce TVP.
Zdaję sobie sprawę z tego. "Nawalony" facet na środkach przeciwbólowych mówi od rzeczy, to musi się sprzedać. Ale z drugiej strony proszę wziąć pod uwagę: schodzę wykończony do bazy, ściągają mi kombinezon. Piotrek Snopczyński, GOPR-owiec, mówi, że najprawdopodobniej jest złamanie z przemieszczeniem, bo są jakieś garby. Krzysztof wzywa śmigłowiec, który może przyleci za chwilę a może za dwa tygodnie. Wiem, że opuszczam wyprawę, bo jestem na tyle świadomy, że zdaję sobie sprawę, iż nie mogę tutaj zostać. Marzyłem o tej wyprawie, przygotowywałem się do niej naprawdę długo. I nagle "wylatuję z olimpiady" nie ze swojej winy. Chłopaki próbują mi tę rękę dać w szynę. A tu dzwoni telefon i ktoś zaczyna mnie wypytywać, jak się czuję. No a jak się mam czuć? Do du.... Jestem wkur... jak jasna cholera. Najchętniej bym kogoś zagryzł. Nie będę nikogo przepraszał. Oczywiście, że powiedziałem to w emocjach, ale dziś powiedziałbym to samo - czułem się do du... albo jeszcze gorzej. Dla mnie... zawalił się tam kawałek mojego świata, marzeń, planów, emocji...
Dyskusja przeszła przez Polskę jak lawina.
Wie pan, jeśli ktoś uważa, że jestem chamem...
Aż tak to chyba nie.
Ależ tak, wiem, jakie informacje dostawałem.
Pochwali się pan?
To się nie nadaje do powtarzania.
Mówi pan, że pan się przygotowywał na tę wyprawę. Ale czy w ogóle można nastawić się na zdobycie K2? Z jakiś powodów ta góra jest wciąż niezdobyta.
Jeśli nie ma w człowieku wiary... Jadę na dwa miesiące ryzykować życie, będę spał w -30, -40 stopniach, będę zbierać w dupę, to są tylko dwa rozwiązania: albo jestem kompletnie nienormalny, albo wierzę w to, co robię.
I pański przypadek to który z tych dwóch?
Nienormalny może jestem, ale nie powiem, że kompletnie. Miałem poczucie, że zdobędziemy tę górę. Nie wiem, czy ja, ale my jako zespół. To moi przyjaciele, świetni ludzie. I jeszcze dochodzi do tego aspekt tego, co lubimy. A ja lubię być na tych wyprawach, przebywać z tymi ludźmi, lubię Krzysztofa (Wielickiego - red.) i innych. Wiem, że ten czas tam spędzony to wielka frajda.
Mówi pan, że nastawiał się, że ktoś z wyprawy zdobędzie szczyt. Mam wrażenie, że w Polsce większość ludzi brała pod uwagę tylko jedno rozwiązanie - konkretnie, że szczyt zdobędą Adam Bielecki i Denis Urubko.
Nie miałem poczucia, że jadę jako tragarz wysokościowy dla Adama czy Denisa. Powiem przewrotnie: wtedy, gdy wychodziliśmy po raz ostatni, Marek Chmielarski z Arturem Małkiem byli w obozie C2 i mieli poręczować drogę do C3. Gdyby im się udało zaporęczować, to następnego dnia ja i Piotrek mieliśmy zakładać obóz trzeci. Gdybyśmy to zrobili a pogoda utrzymała się jeszcze dzień, mielibyśmy wystarczającą aklimatyzację do ataku szczytowego - Fronia i Tomala. Bo tak by wyreżyserowała sytuacja w górach. Oczywiście po 5 minutach to się zmieniło i na chwilę obecną to Denis z Adamem mają najlepszą aklimatyzację. Jeśli pogoda się utrzyma, są dokładnie w takiej samej sytuacji, tyle że są wyżej. A więc proszę mi wierzyć - my do końca nie wiemy, kto będzie przeprowadzał atak szczytowy. To nie kierownik wybiera, nie reżyseruje tego człowiek, ale sytuacja, góra i wiele różnych czynników. Wszyscy się wspinają, ale ten jeden jedyny zespół, który ma szansę w jakimś sensie odbiera innym możliwość zdobycia. Bo jeśli jedni dojdą, to za dwa dni kolejni nie pójdą. Zabawa się kończy. Ale każdy ma taką samą szansę. Musi mieć determinację.
Oczywiście to rozumiem, nawet nasza słynna para "Cichy - Wielicki", która pierwsza zdobyła Everest zimą, dobrała się przypadkowo. Ale zastanawiam się, czy akcja ratunkowa na Nanga Parbat miała wpływ na waszą wyprawę?
Na pewno nic im to nie zabrało, nie stracili na aklimatyzacji, wręcz odwrotnie. Wyjechali w ostatnim dniu pogody, uratowali Revol w ostatniej chwili. Potem było załamanie pogody i siedzieli w Skardu, a my mieliśmy trochę więcej miejsca w bazie. I to tyle. Dla wyprawy nie miało to wpływu ani negatywnego, ani pozytywnego. Po prostu czterech zawodników wyjechało, a wróciło trzech.
Tyle że nagle zwiększyło się zainteresowanie medialne waszą wyprawą.
To był ból. Rozpraszano nas. Może to złe porównanie, ale proszę sobie wyobrazić, że skoczek narciarski siada na belce i nagle ktoś podchodzi do niego z mikrofonem i pyta, co jadł na obiad. Mieliśmy po 10-20 telefonów do bazy dziennie. Pytano o wszystko, proszono o nakręcenie filmu i tak dalej. Pewnie stąd też ta frustracja, trochę byliśmy źli.
Tu muszę nas trochę usprawiedliwić. Jak pierwszy raz wchodzono na Everest w 1980 roku, o czym tu wspominałem, była to pierwsza wyprawa prowadzona niemal na żywo. Bogdan Jankowski nadawał przez radio do Polski a Ekspres Wieczorny i Kurier Polski relacjonowały codziennie przebieg wyprawy. Prawie relacja na żywo i była to rewolucja. A od tego czasu świat mediów poszedł do przodu. Ale poproszę pana jeszcze o ocenę szans pańskich kolegów na zdobycie K2.
Są dwie możliwości: albo zero, albo sto procent. Jeśli będą zaaklimatyzowani, zdeterminowani, jeśli będzie przygotowana droga i będzie okno pogodowe, nie widzę powodu, dla którego góra miałaby być niezdobyta.
Z jakiegoś powodu jednak jest niezdobyta.
Widocznie te trzy warunki razem nie zagrały. Albo ludzie nie są wystarczająco wysoko, nie są w stanie się zaaklimatyzować. Albo nie ma okna pogodowego. Chłopaki próbują, poręczują, aklimatyzują się. Jeśli dostaną szansę od losu i pogody, spróbują. Jeśli wszystko się zgra, to jestem wielkim optymistą. Przecież latem na tym szczycie było wielu ludzi, a czym różni się wejście latem i zimą?
Proszę sobie wyobrazić serak wielkości kilku Pałaców Kultury. Potrafi pan? To proszę go teraz powiększyć dziesięciokrotnie. To coś niebotycznie wielkiego. I widzi pan nagle pędzącą lawinę, ale nie jakąś taką w Karkonoszach czy Tatrach, która schodzi do Bandziocha (tzw. Mięguszowiecki Kocioł), ale ma pan kuluar długości 2-3 kilometrów i szerokości kilkuset metrów. I idzie na nas wielka biała ściana pędząca w dół. I to coś nie wydaje żadnego dźwięku.
Warunkami atmosferycznymi.
No właśnie. Oczywiście różnica jest diametralna. Jest to dokładnie taka sama różnica jak między pięknym słonecznym letnim dniem a brzydkim zimowym dniem. Wieje wiatr, jest zimniej, jest lód zamiast śniegu, dzień trwa 8 a nie 16 godzin. Więc po prostu wszystko jest trudniejsze, ale są to trudności do pokonania. Pokonywaliśmy je na Gasherbrumie, czy na Broad Peaku, choć dwóch moich przyjaciół tam zostało na zawsze. Dlaczego nie teraz?
Mam wrażenie, że himalaizm zimowy to polski sport narodowy, który umrze wraz ze zdobyciem K2.
Nie sądzę. Wie pan dlaczego Polacy płacili za akcję ratunkową a nie Francuzi? Bo my potrafimy pewne rzeczy zrobić. Wsadzić w buty dumę i skrupuły. I działamy. Tam właśnie w górach byłem dumny, że jestem Polakiem, bo pan Wyszomirski z polskiej ambasady w Pakistanie nie zastanawiał się nad konsekwencjami politycznymi, nad reakcją opinii publicznej, tylko wziął telefon w rękę i zaczął działać. Chłopaki złapali czekany i ruszyli do akcji, po Revol, po Tomka. To nasza narodowa cecha. Dla niektórych przywara, a dla mnie powód do dumy. Chcemy i robimy. A przynajmniej próbujemy.
Oczywiście, po prostu zmierzam do tego, że nasz himalaizm zimowy zaczął się w 1980 roku albo też w 1973, gdy Zawada z Piotrowskim zdobyli Noszak. I wraz ze zdobyciem K2 po prostu ta dyscyplina straci sens bytu, nie będzie nowych wyzwań.
Życie jest przewrotne, na pewno znajdzie się coś w czym będziemy najlepsi. Proszę zachować spokój.
ZOBACZ WIDEO Elisabeth Revol: Mam w sobie dużo gniewu. Mogliśmy uratować Tomka