Leszek Cichy: Mount Everest został stworzony na miarę ludzką

Getty Images / Paula Bronstein / Staff / Na zdjęciu: Mount Everest
Getty Images / Paula Bronstein / Staff / Na zdjęciu: Mount Everest

Edmund Hilary powiedział kiedyś, że nie istnieje życie w Himalajach zimą powyżej 7 tysięcy metrów. Wiele lat ludzie żyli w tym przekonaniu, aż przyszli Polacy - Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki.

W tym artykule dowiesz się o:

17 lutego 1980 roku, Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy stanęli na szczycie Mount Everestu. Jako pierwsi ludzie w historii zdobyli ośmiotysięcznik zimą. Zapoczątkowali erę wspaniałych polskich wejść zimowych, która przyniosła naszym alpinistom światową sławę i przydomek "lodowi wojownicy".[b]

Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Kiedy zrozumieliście, że jesteście na szczycie?
[/b]

Leszek Cichy: To się czuje. Mniej więcej wiemy, w jakim tempie się przesuwamy, wiemy,  jakie jest zużycie tlenu, kiedy jest zachód słońca, więc to było wejście bardzo świadome.

Był moment, gdy mieliście wątpliwości, czy dacie radę?

Najlepiej świadczy o tym tytuł filmu "Gdyby to nie był Everest"... to nie wiem, czy byśmy weszli. Jednak to, co było naprawdę trudne, to zejście. Szliśmy w ciemności. Przełęcz, na której stał namiot, była wielkości dwóch boisk piłkarskich. Pełno lodowych brył, starych namiotów, rozdartych i wypełnionych w środku śniegiem, więc też udają dobre. Miałem więc problem z odnalezieniem naszego namiotu. Jak już go znalazłem, zapaliłem lampkę i namiot się rozświetlił, więc Krzysztof miał łatwiej. Mieliśmy przygotowaną herbatę. Nie była już ciepła, ale jeszcze nie zamarzła. A musi pan wiedzieć, że podgrzać wodę, a zrobić herbatę to zasadnicza różnica.

Dlaczego?

Na 8 tysiącach jest znacznie niższa temperatura wrzenia. Może 80 stopni (na szczycie Mount Everest jest to 68 stopni - red.).

Widzę dziś te zdobycze zimowe. Himalaista wchodzi, zalicza i schodzi. Co wy właściwie robiliście 40 minut na szczycie?

Zdjęcie plecaków, zakręcenie butli, wyjąć radiotelefon, skręcić antenę, połączyć się z bazą... trochę to trwało.

Tam na szczycie byliście bardziej odkrywcami czy sportowcami?

Mieliśmy takie poczucie na pewno, że robimy coś historycznego. Przed wyjazdem mieliśmy w głowach taką myśl Hilary'ego, pierwszego zdobywcy Everestu, że nie wyobraża sobie życia zimą powyżej 7 tysięcy metrów. Nikt przez wiele lat nie próbował.

Do dziś słyszę ludzi, którzy to powtarzają. To mit?

Zrzucając butle, pokazaliśmy, że tak. Choć faktem jest, że zimą powyżej 7 tysięcy i latem powyżej 7,5 tysiąca nie da się na stałe zaaklimatyzować. Zaczyna się tzw. narastający głód tlenowy. Można być przez jakiś czas, dzień, dwa. Ale przez miesiąc już nie.

Zastanawia mnie jak wysoko mógłby wejść człowiek, w teorii oczywiście?

Zacznijmy od tego, że na Evereście w skrajnych przypadkach ciśnienie może się zmienić nawet do 300 metrów w pionie, więc pod względem ciśnienia góra może mieć wysokość powyżej 9 kilometrów.

Jak to może być odczuwalne?

Gdyby Everest był troszkę wyższy, o te kilkaset metrów, to ciśnienie na tyle by mogło spadać, że przestałoby zachodzić zjawisko osmozy. Czyli krótko mówiąc, nie dałoby się zdobyć Everestu w masce tlenowej, tylko trzeba by było mieć kombinezon kosmiczny, który pozwoliłby utrzymywać większe ciśnienie w całym organizmie. A więc Everest, jeśli został stworzony przez Boga czy siły natury, to został stworzony jeszcze na miarę ludzką. Zostało zresztą udowodnione, że da się na niego wejść, w dobrych warunkach, bez dodatkowego tlenu.

Wy weszliście z tlenem, choć jego dawki były nieznaczne.

Tak, mieliśmy wszystko skalkulowane. Butle ważyły po 6-7 kilogramów, więc uznaliśmy, że albo bierzemy po dwie butle i idziemy wolno, albo po jednej i idziemy szybciej. A więc wybraliśmy "dostawę tlenu" wynoszącą dwa litry na minutę.

Mało.

Tak, normalne zapotrzebowanie to 8 litrów. Ale jednak dało jakiś komfort, zmniejsza wysokość o kilkaset metrów, do kilometra. Mogliśmy poruszać się szybko. Na szczycie zdjęliśmy butlę, zakręciliśmy i jeszcze starczyło nam na trochę zejścia.

Czuliście presję?

Nie, to za dużo powiedziane. Gdybyśmy czuli, że nie wejdziemy, to pewnie byśmy zrezygnowali.

Skąd w ogóle wzięła się idea zimowego wspinania?

W latach 50. i 60. Polacy nie mogli wyjeżdżać w tamte rejony. Francuzi, Włosi, Niemcy, Austriacy walczyli o ośmiotysięczniki, a my mogliśmy to tylko oglądać z daleka. Pierwsza polska wyprawa powojenna w tamte rejony to był rok 1971, na Kunyang Chhish, liczący ok 7800 metrów n.p.m. W związku z tym, że wszystkie ośmiotysięczniki były zdobyte, powstały różne pomysły. Pierwszy był taki, żeby zdobywać wszystkie najwyższe niezdobyte wierzchołki, Shisopare, Batura Sar. Takie różne wierzchołki, które miały dobrze ponad 7500 tysiąca. Drugi pomysł to zdobywanie tak zwanych bocznych wierzchołków. Wiele gór ma kilka szczytów. Takim przykładem jest Broad Peak, gdzie obok występują też inne szczyty. Broad Peak Middle ma na przykład 8013 metrów, a jest trudniejszy do zdobycia niż nieco wyższy Broad Peak. Kanczendżonga ma 5 szczytów, z czego Polacy zdobyli jako pierwsi 3. Ale główny wierzchołek był zdobyty przez Anglików. Potem Wojtek Kurtyka rzucił pomysł, żeby na każdym ośmiotysięczniku wytyczyć nowe drogi. I hasło, żeby na każdym ośmiotysięczniku była polska droga, też się udało.

Ale to nie to.

Ale wtedy to było dużo. Tamte wyprawy miały jeszcze charakter eksploatacyjny. Ja byłem na pierwszej wyprawie, mając 23 lata w 1974 roku, na Shispare. Byliśmy chyba drugą ekspedycją w dolinie pod szczytem, a poza wojskami Aleksandra Wielkiego to zajrzało tam może 20 Europejczyków. Kolejny pomysł rzucił Andrzej Zawada. Powiedział: "podnieśmy poziom trudności, zdobywajmy wysokie szczyty zimą". Nie było wtedy jeszcze regulacji dotyczących wejść zimowych. W Pakistanie obowiązywał tylko sezon letni, zaś w Nepalu były wyprawy przedmonsunowe i pomonsunowe. I jak Andrzej w 1979 roku rzucił ten pomysł, to od razu pomyślał o Evereście. Często go pytali, po co porywać się od razu na najwyższą górę, jeśli można by pomyśleć o czymś łatwiejszym, tańszym.

I co mówił?

Że wejście zimą na ośmiotysięcznik jest bardzo mało prawdopodobne, więc jak przegrać to z Everestem. Jak ma być to historyczna wyprawa, to nie wejdźmy przynajmniej na najwyższy szczyt. Będzie o nas głośno.

Ale to kokieteria. Skoro startowaliście, to uważaliście, że może się udać. Dlaczego?

Kilka lat wcześniej, w 1974 roku, była jesienna wyprawa polska na Lhotse, która z różnych względów przesunęła się w czasu z różnych względów. Był problem z transportem, nie było możliwości wjechania do Iranu i tak dalej. I ostateczne zaczęli się wspinać pod koniec jesieni a atak szczytowy nastąpił w okolicach wigilii. A więc już w zimie.

Ale Zawada i Heinrich nie weszli wtedy na szczyt.

Tak, to prawda, ale osiągnęli wysokość 8250 metrów. Główne wrażenie było takie, że są bardzo silne wiatry. Temperatura jest niższa. Może w nocy nieznacznie, ale w ciągu dnia za bardzo się nie podnosi. Mieliśmy już jakąś wiedzę. Ale trzeba też pamiętać, że większość uczestników tamtej wyprawy, gdy dostała propozycję pojechania z nami od Mount Everest, nie zdecydowała się. Wybrali wyprawę letnią, która była zaraz po nas.

Dlaczego?

Zimą były zbyt trudne warunki. Wtedy wyprawy zimowe to nie była taka oczywistość. Po zejściu dostaliśmy w ministerstwie turystyki w Kathandu formularz potwierdzający zdobycie szczytu. Na formularzu było napisane "spring/autumn", czyli wiosna albo jesień. I jedno należało przekreślić. A tu urzędnik przekreślił obie i ręcznie dopisał "Winter" - zima.

Jak was potraktowali miejscowi?

Bardzo dobrze, z honorami, mieliśmy nawet spotkanie z królem, który dostał od nas czekan. To był czekan Krzyśka, mój do tej pory jest w muzeum sportu. Oni dostali wiadomość 17 lutego, a w Polsce byliśmy w marcu.

Gdy wyjeżdżaliście, chyba ten sport nie był jeszcze tak popularny. W jakimś sensie wróciliście do innej Polski.

Tak, ale nie chodziło chyba o samo zdobycie, co o łączność.

Czyli?

Nasz kolega z Wrocławia, Bogdan Jankowski, który był zapalonym radiooperatorem, namówił Andrzeja Zawadę, by zabrać pełne wyposażenie radiooperatora do bazy. Nie do końca legalne to było, bo miało służyć tylko do kontaktów z ministerstwem. Ale jedna radiostacja, należąca do LOK-u (Liga Obrony Kraju - red.), była na tyle silna, że odbierała sygnał. A że dochodzi też różnica czasu, to wszystko sprawiało, że popołudniówki w kraju, Express Wieczorny i Kurier Polski nadawały nasze wejście niemalże na żywo. To była absolutna nowość. Informacje z pierwszych wypraw, na których byłem, na Shispare czy Gasherbrumy, K2, Makalu, do kraju dochodziły po tygodniach za pomocą zwykłej poczty.

Faktycznie wasz powrót z Nepalu przypomina mi powitanie piłkarzy.

Pełno ludzi, nasze zdziwienie było spore. Nie wiedzieliśmy, jakie są reakcje. Trzeba pamiętać, że wchodziliśmy w trakcie igrzysk w Lake Placid, gdzie Polacy nie zdobyli żadnego medalu, było rozczarowanie. Gdy wróciliśmy, było już po igrzyskach. I chyba to też miało spory wpływ. Zostaliśmy przedstawicielami sportów zimowych. Przedarliśmy się i pojechaliśmy do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, gdzie nas przyjęto.

Zaczęły się wizyty w zakładach pracy?

Nie, aż tak to nie. Ja pracowałem wtedy na Politechnice Warszawskiej, w zakładzie geodezji i po prostu wróciłem do pracy. Oczywiście, miałem wolną rękę na studiach, na pewne rzeczy przymykano oko.

Ale książkę napisaliście z Jackiem Żakowskim. Dobrze się rozeszła, ponad 100 tysięcy.

Tak, ale wtedy chyba w ogóle ludzie więcej czytali.

Dziś znowu jest głośno o polskich alpinistach. Zastanawiała mnie ta sprawa Tomasza Mackiewicza. Myśli pan, że to była "gorączka szczytowa"?

Coś w tym jest. Gorączka szczytowa jest opisana dobrze w literaturze. Świadomość włożonego wysiłku, bliskości szczytu, to na pewno skłania do podjęcia próby.

Ten wasz tekst "Gdyby nie Everest, to byśmy nie weszli", też jakoś świadczy o tym, że ryzykowaliście.

Może to dziwnie zabrzmi, ale my to mieliśmy bardzo dobrze skalkulowane wszystko. Mieliśmy wysokościomierz, zegarek, nanometr. Ciągle kalkulowałem, jak szybko idziemy, jak zużywamy tlen i tak dalej. Była kontrola.

No właśnie, kontrola. Np. dziennikarka Monika Rogozińska bardzo krytycznie oceniła postawę Mackiewcza. Zarzuciła mu brak doświadczenia na tej wysokości.

No więc ja się z nią o to pokłóciłem. Facet, który może się nie wspinał w Tatrach i Alpach, ale zrobił bardzo trudny trawers Mt. Logan, co im zajęło 2 tygodnie. Chapeu Bas. Potem był na siedmiotysięczniku Chan Tengri. I potem na Nandze wynalazł drogę, która była możliwa do zrobienia w dwie osoby. Było to połączenie kilku możliwych dróg, które w zasadzie nie wymagały poręczowania. I to była jego siódma wyprawa. Jak pan zobaczy na nasz najlepszy skład, który jest pod K2, to jest tylko kilka osób, które zimą w Himalajach było więcej niż dwa - trzy razy. Więc zarzucanie mu braku doświadczenia jest nie na miejscu. On generalnie dobrze znosił wysokość. Z relacji od lekarza Elisabeth czytałem, że nabawił się wcześniej jakiejś biegunki. A na takiej wyprawie małe drobiazgi decydują. Wystarczyło, że tydzień w bazie miał odwodnienie. Niby już z tego wyszedł, ale organizm był jeszcze na długu wodnym. Wysoko tych płynów nie pije się tak dużo, bo samo przygotowanie wymaga wiele wysiłku. I to mogło spowodować znacznie ostrzejszą reakcję organizmu niż normalnie na tej wysokości przy jego umiejętnościach.

ZOBACZ WIDEO To tam mieszka na co dzień Elisabeth Revol. Reportaż WP SportoweFakty

Mackiewicz chciał jako pierwszy wejść na Nanga Parbat zimą, podważał wejście Simone Moro.

Ale nie mogę się tu z nim zgodzić. Nawet jeśli GPS nie pokazał dokładnego pomiaru, to o niczym nie świadczy. Widocznie Moro zbyt krótko był na szczycie. Czasem trzeba postać kilka minut w jednym miejscu, żeby pomiar był pewny. GPS daje pozycję z trzech satelitów, więc różnice mogą wynosić i 200 metrów. Dlatego nie czekałem specjalnie na wyniki pomiarów GPS Elisabeth.

To jak to udowodnić?

Dopóki nie ma wiarygodnych przesłanek za tym, że nie weszła, to nie ma podstaw, by to podważać.

Ta akcja ratunkowa pokazała Polsce nową twarz himalaizmu?

Adam Bielecki to na pewno himalaista nowego typu. Ma trenera osobistego, dietetyka, agenta do spraw mediów, zawsze wchodzi z kamerą go pro. To jest zawodowiec. Z kolei Urubko to żołnierz radziecki, organizm, który trafia się raz na kilka milionów. Równie dobrze mógł być kosmonautą.

To sprinterzy?

My też wchodziliśmy bardzo szybko, ale ta współczesna czołówka ma lepszy sprzęt, jest to bardziej nagłośnione.

Więc na panu ta akcja nie robiła aż tak wielkiego wrażenia?

Dla nas to była profesjonalna akcja. Zrobili około kilometra w osiem godzin.

To nie jest "kosmiczne" tempo?

Nie, ale bardzo dobre. Elisabeth miała sporo szczęścia, że był to początek zimy i że kuluar Kinshofera nie był zawalony śniegiem. A to znaczy, że wszystkie liny poręczowe były jeszcze z okresu lata. To najbardziej ułatwiło im wejście. Poza tym obawiałem się ostatniej fazy. Tam są takie drabiny. Gdyby były wtopione w lód, wejście zajęłoby im kilka godzin więcej. Oczywiście słowa uznania, również dlatego, że zdecydowali się na wejście w nocy. Nawet w Tatrach ratownicy nie chodzą nocą. I myślę, że określenie "profesjonalny" albo "perfekcyjny" jest dla nich zdecydowanie lepsze niż heroiczny. To będzie dla nich więcej warte.

Dziś wyprawy zaczynają wejście właściwie w środku nocy, wy wyszliście rano. Brak doświadczenia?

Raczej rozsądna kalkulacja. Chodziło o temperaturę. Gdy stok był lekko oświetlony, znacznie się to odczuwało. O 14:25 byliśmy na szczycie.

Mówił pan o wietrze, że zimą jest znacznie większy. Co to tak naprawdę oznacza.

Nie chodzi nawet o to, że rozwalał maszty, namioty i tak dalej, ale jak próbowaliśmy przejść z obozu drugiego do trzeciego, siła przekraczała 150 kilometrów na godzinę. Nie było możliwości, żeby się przez niego przedrzeć. Poza tym wiatr w sposób istotny pomniejsza znacznie tzw. temperaturę odczuwalną. Temperatura, która przy suchym powietrzy wynosi -30, -40 stopni, przy ostrym wietrze odczuwa się jak -70 stopni. I to jest już poważny problem.

Zastanawiam się, dlaczego pan nie wziął udziału w tym całym wyścigu o ośmiotysięczniki. Było wielkie wejście na Mount Everest, ale co dalej?

Pracowałem wtedy na Politechnice, miałem dwójkę dzieci. Dla mnie pobyt w górach to było święto. I jakoś na takie zawody nie miałem ochoty. Ale wciąż robiłem swoje. Jako pierwszy Polak wszedłem na Koronę Ziemi, jednak to było rozłożone na lata, bo wyprawa na Antarktydę to były takie koszta, że w ogóle w tamtych czasach nie wchodziło to w grę.

Komentarze (1)
avatar
Danonek
18.02.2018
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
w końcu prawdziwy ekspert się wypowiedział.