W sobotę Denis Urubko bez wiedzy i zgody kierownictwa wyprawy podjął próbę samotnego wejścia na szczyt. W poniedziałek, po nieudanym ataku, wrócił do bazy i zrezygnował z dalszego uczestnictwa w wyprawie. Jednak nawet gdyby sam tego nie zrobił, zostałby odesłany go do kraju za niesubordynację. Rafał Fronia, który musiał przerwać udział w wyprawie na K2 ze względu na uraz, twierdzi, że koledzy z zespołu stracili zaufanie do Urubki, więc jego wyjazd był jedynym rozsądnym wyjściem.
- To, co się dzieje na tej wyprawie, to jest połączenie Agathy Christie z Hitchcokiem, cholera jasna. Nie znam takiej wyprawy w historii himalaizmu, by działo się wokół niej aż tyle rzeczy! - mówi nam Fronia, dodając: - Denis tę decyzję podjął już, kiedy ruszył do góry. Wyjechaliśmy tam jako drużyna, a nie wyobrażam sobie, by reprezentant Polski w piłce nożnej powiedział selekcjonerowi: "od teraz nie gram w ataku, tylko na bramce, a tego z bramki wyrzuć". Są pewne granice, a Denis je przekroczył, wychodząc do góry i innej decyzji nie mogło być. Gdyby on sam takiej decyzji nie podjął, to pewnie podjąłby ją kierownik. Nie wyobrażam sobie, by którykolwiek z uczestników wyprawy byłby w stanie związać się z nim liną i iść do góry. Straciliśmy do siebie zaufanie. Byliśmy teamem, a Denis z niego wystąpił. Jeśli ktoś traktuje wszystkich w taki sposób, to nie zasługuje na to, by nadal być partnerem w tej wyprawie.
Fronia jest zaskoczony zachowaniem Urubki, którego zdążył poznać jako wiernego i godnego do poświęceń kompana: - Okazało się, że to "doktor Jekyll i pan Hyde". Kiedy uległem wypadkowi i czekałem na śmigłowiec, który nie przyleciał pierwszego i drugiego dnia i nie było pewne, czy w ogóle przyleci, Denis do mnie podszedł i powiedział: "Rafał, jak śmigło nie przyleci, to musisz schodzić na dół. Twój stan nie pozwala na to, żebyś tutaj siedział i ja zejdę z tobą". Zejście ze mną oznaczało w zasadzie przedwczesne zakończenie wyprawy i rezygnację z osiągnięcia celu. Zrobił to sam, z własnej woli i nieprzymuszony przez nikogo. Nie było to pewnie wykonalne, ale to był odruch odruch troski i przyjaźni. Tymczasem dwa tygodnie później Denis zrobił coś diametralnie innego. Co nim kierowało? Nie wiem. Jako o koledze nie mogę powiedzieć o nim niczego złego - to jest tylko ta jedna rzecz.
Kontuzjowany himalaista przebywa w Polsce od dwóch tygodni, ale jest w stałym kontakcie z bazą pod K2: - W poniedziałek rozmawiałem z kolegami z bazy, którzy jeszcze na niego czekali - nie wiem, czy z naostrzonymi czekanami, czy tylko z naostrzonymi językami - i mówili jedno: czasem w górach postępujemy w taki sposób, że możemy stracić jednego przyjaciela, ale zrobić coś takiego, by stracić wszystkich na raz? To trzeba się postarać.
ZOBACZ WIDEO Elisabeth Revol: Mam w sobie dużo gniewu. Mogliśmy uratować Tomka
47-latka dziwi to, że Urubko podjął decyzję wbrew Krzysztofowi Wielickiemu, z którym łączyła go szczególna więź.
- Były tylko dwa rozwiązania: albo na górze zostanie, albo zawróci. Dzięki Bogu wybrał to drugie rozwiązanie i jest teraz z nami. A teraz musi się zmierzyć z sytuacją, w której zawiódł nasze zaufanie. Zawiódł przede wszystkim Krzysztofa, który mu zaproponował udział w wyprawie. Nikt z naszej "trzynastki" nie odnosił się do Krzysztofa z tak wielkim szacunkiem jak Denis. Był jedynym, który zwracał się do Krzysztofa per pan, z dużym szacunkiem i z dużym oddaniem. Dlatego tym większe było zdziwienie Krzysztofa, jego mistrza - mówi Fronia.
- To było narażenie nie tylko wyprawy, ale też każdego z kolegów. Gdyby cokolwiek złego się wydarzyło, byliby oni zobligowani do ratowania życia swojego kolegi - nawet takiego, który nadwyrężył ich zaufanie. Naraził kolegów dla swoich partykularnych interesów. Mam o nim dobre zdanie, ale co nim kierowało? Nie mam pojęcia - dodaje.
Urubko tłumaczył, że podjął się samotnego ataku na szczyt, ponieważ w jego mniemaniu zima w Karakorum kończy się 28 lutego, podczas gdy Narodowa Zimowa Wyprawa na K2 daje sobie czas na zdobycie szczytu do 20 marca. Fronia zdradza, że Urubko od samego początku mówił o tej granicy czasu, ale uczestnicy wyprawy odbierali te deklaracje z przymrużeniem oka.
- Słyszeliśmy to wielokrotnie, ale różne rzeczy się gada - czasami większe bzdury, czasami mniejsze. Nie powiem, że nie traktowaliśmy tych słów poważnie, ale przechodziliśmy nad nimi do porządku dziennego. Jeśli jest koniec stycznia i ktoś mówi, że z końcem lutego kończy wyprawę, to się mówi: "OK, to my wejdziemy potem". Natomiast, gdy Denis jednak się na to zdecydował, to był to lekki szok. Czy czuliśmy presję? Do czasu, kiedy ja byłem na wyprawie, nie czuliśmy żadnej presji z jego strony. Myślę, że nie było jej też do samego końca - mówi Fronia.
Nasz rozmówca nie zgadza się ze stwierdzeniem, że wyjazd Urubki oczyści atmosferę w bazie, bo nie było w ogóle potrzeby przeprowadzenia takiego zabiegu: - Do mojego wylotu wszystko było czyste i klarowne. Mieliśmy przed sobą cel. Jeśli były jakieś animozje, a przecież nie jesteśmy jedną wielką kochającą się rodziną, to zostały wyjaśnione, zanim stanęliśmy w bazie. Nie przypominam sobie nawet sytuacji, by ktoś podniósł na kogoś głos. Atmosfera na pewno jednak siadła, kiedy Denis ruszył do góry, ale po rozmowie z kolegami w bazie wiem, że morale zespołu jest wysokie.
Jak sprawa Urubki może wpłynąć na ostateczne powodzenie misji? Fronia jest dobrej myśli.
- Rozmawiałem z Adamem Bieleckim i Januszem Gołębiem. To, co mi powiedział Janusz, było wręcz nieprawdopodobne. Takiego optymizmu, jaki był w jego głosie, nie słyszałem dawno. Oni maja olbrzymią wiarę! To chyba znamienne dla Polaków - i było to też widać po akcji ratunkowej dla Revol - że kiedy coś jest niewykonalne, to my to robimy. Oni są sportowo podrażnieni. Chcą dokonać tego na przekór wszystkim. To mi się podoba! Ten optymizm w głosie Janusza był budujący. "Wypij za nas piwo, a my działamy!" - powiedzieli mi, że aż mi się łza w oku zakręciła. Oni walczą. Zima się jeszcze nie skończyła - mamy trochę inny kalendarz niż Denis - puszcza oko Fronia.