Wyprawę na K2 po prostu trzeba było przerwać. Michał Pyka, analityk, który sprawdzał dla wyprawy prognozy pogody, tłumaczył mi, że przez dwie doby były tam tak intensywne opady śniegu, że zasypało poręczówki, zniszczyło namioty, a poza tym w tej chwili występuje bardzo wysokie prawdopodobieństwo zejścia lawiny. Pozostawanie tam byłoby igraniem ze śmiercią.
A wbrew temu, co sądzi wiele osób z nizin, himalaiści zdecydowanie nie są samobójcami. Szkoda, że tak wyszło, bo właśnie teraz otworzyło się tzw. okno pogodowe, które potrwa kilka dni. A więc, jeśli nie urok, to coś innego.
K2 zimą nie udało się zdobyć, ale trudno mówić o klęsce. Po prostu góra po raz kolejny powiedziała "nie". W końcu padnie, ale jeszcze nie teraz. Jak przypuszczam, następna próba w 2019 roku. Na czym polega jej wyjątkowość? Na szczególnym położeniu geograficznym. Gdyby leżała w innym miejscu, już dawno zostałaby zdobyta.
Pyka twierdzi też, że dlaczego inne góry w tym regionie nie sprawiają takich problemów, bo większość problemów na K2 zaczyna się powyżej wysokości 8100 metrów, a więc powyżej szczytów innych gór w Karakorum.
Wyprawa na K2 miała jednak dla Polaków głębszy wymiar, niż tylko chęć pierwszego zimowego zdobycia tej góry. Obserwowanie poczynań naszych himalaistów, budzące jednak spore powszechne zainteresowanie, miało nam przypomnieć wielkie chwile naszego himalaizmu. Gdy w 1980 roku Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi ludzie stanęli zimą na szczycie ośmiotysięcznika - Mount Everestu - narodził się nowy polski sport narodowy.
Było w tym sporo przypadku. Polacy nawalili wtedy podczas igrzysk zimowych w Lake Placid, więc naród szukał nowej rozrywki. Po drugie, na wyprawę pojechał operator Bogdan Jankowski, który nadawał relacje do ministerstwa. W kraju przechwytywała to radiostacja Ligi Obrony Kraju. I wszystko szło do gazet, a wychodziły w tamtych czasach popołudniówki. Tak przeszliśmy z ery wysyłania listów do ery telefonicznej.
Polacy w latach 50. nie byli w stanie rywalizować z innymi narodami ze względu na wszechobecną biedę. A potem znaleźliśmy coś, w czym byliśmy najlepsi na świecie. Coś, co wymagało polskiej odwagi, ryzykanctwa, postępowania na przekór wszystkim. Przecież Hilary powiedział, że nie może istnieć życie zimą w Himalajach powyżej 7 tysięcy metrów. Polacy pokazali, że się mylił. Z Everestu zeszli właściwie bez tlenu. A potem Messner napisał, że nie da się wejść bez tlenu na ośmiotysięcznik. Od 1984 roku właśnie Polacy wchodzili na góry bez tlenu. Robiliśmy rzeczy wielkie, na skalę światową, nieosiągalne dla innych.
Z dnia na dzień himalaiści stali się niemalże bohaterami narodowymi, nastała era "lodowych wojowników". I teraz w jakimś sensie wróciliśmy do tamtych czasów. Ale w nowym wydaniu. Z kamerkami na kaskach, z mediami społecznościowymi, z telewizjami łączącymi się z bazą. Nasz sport narodowy, który troszkę podupadł przez 20 lat, narodził się na nowo. W znacznym stopniu za sprawą fantastycznej akcji ratunkowej. Polacy uratowali Elisabeth Revol, Tomasza Mackiewicza już nie dali rady.
O himalaizmie rozmawiają dziś wszyscy, nawet dziennikarscy celebryci, którzy dyskutują o tym, czy himalaiści to samobójcy i kto powinien pokryć koszty akcji ratunkowej.
Może czasem wszystko to wymykało się spod kontroli, obudziły się niezdrowe emocje. Populiści zaczęli grać na nucie narodowej. Denis Urubko, który w czasie akcji ratunkowej był Polakiem, nagle stał się znowu "Ruskim".
Było więc czasem za dużo emocji, nerwów, nieporozumień, również wśród członków ekipy. To nie może jednak dziwić. W końcu były to dwa miesiące w małych, wręcz klaustrofobicznych namiocikach, w przerażającym zimnie, na wietrze, który wydaje dołujące, depresyjne infradźwięki. Podkreślam, to czysty realizm panujących tam warunków.
Wyprawa na K2 przywróciła Polakom ich sport narodowy właściwie w ostatniej chwili. Gdy K2 zostanie zdobyte, himalaizm zimowy się skończy, bo skończą się wyzwania. Dlatego nawet trochę cieszę się, że to wyzwanie wciąż jest aktualne.
ZOBACZ WIDEO Żona Tomasza Mackiewicza nie czuła się na siłach na spotkanie z Revol