AFP / fot. AFP

Trudne początki kolarstwa w Afryce: brak asfaltu, stare rowery, pustynne etapy

Marek Bobakowski

Z jednej strony problemy, z drugiej niesamowita pasja. Zdaniem fachowców zawodnicy z Czarnego Lądu - podobnie, jak w piłce nożnej, czy lekkiej atletyce - już wkrótce przebiją się do światowej czołówki.

- Dywany, arrasy ścienne, jakieś dziwne figurki, naczynia, filiżanki - Tomasz Marczyński, pierwszy polski kolarz, który wygrał wyścig odbywający się na afrykańskiej ziemi, w rozmowie z WP SportoweFakty wymienia nagrody, jakie przywiózł z Maroka.

Psujące się samochody

- Na każdym etapie organizatorzy wręczali taką trochę "cepelię" - kontynuuje polski kolarz. - Miałem problem, aby to wszystko wpakować potem do samolotu i przetransportować do Europy. Oni tacy są, niezwykle przyjaźni, towarzyscy, dzielą się, czym tylko mają. Pieniędzy pewnie za dużo nie mieli, więc fundowali nagrody rzeczowe.

- Tak, tak, kolarstwo w Afryce może i nie stoi na wysokim poziomie, ale organizatorzy robią wszystko, aby zachęcić Europejczyków do przyjazdu na Czarny Ląd - dodaje Czesław Lang, który często podczas spotkań Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI) spotyka się z działaczami z tego kontynentu.

Marczyński, jako kolarz tureckiego teamu Torku-Sekerspor (obecnie podpisał kontrakt z Lotto Soudal), w kwietniu 2015 roku wygrał Tour du Maroc. To jeden z większych wyścigów rozgrywanych na terenie Afryki. Impreza trwa 9 dni. Podobnie jak rozgrywany na przełomie października i listopada Tour du Faso. Europejscy zawodnicy pojawiają się jeszcze w Tour du Rwanda (ośmiodniowy wyścig w listopadzie) czy Tour of Egypt (przełom grudnia i stycznia). To najważniejsze afrykańskie imprezy kolarskie. - Pod względem organizacji są na bardzo wysokim poziomie - mówi nam Marczyński. - Hotele niczym nie różniły się od tych europejskich, jedzenie było bardzo dobre. Jedyny problem stanowiły samochody, które przygotowali organizatorzy. Jako zespół otrzymaliśmy do obsługi flotę, która, delikatnie mówiąc, miała już kilka ładnych lat i kilkaset tysięcy kilometrów na liczniku. Na dodatek nie była regularnie serwisowana i auta po prostu się psuły.

Rower z... nóżką

W Tour du Maroc 2015 wystartowali głównie reprezentanci gospodarzy podzieleni na kilka zespołów, pojawiło się kilka teamów spoza światowej elity (jak choćby ekipa Marczyńskiego), mniej znani kolarze z Europy oraz kadra narodowa... Dżibuti. - Zrobili sensację - wspomina Marczyński. - Kiedy pojawili się przed pierwszym etapem, zgromadził się wokół nich tłum gapiów. Sam poszedłem sprawdzić, co się dzieje.

Okazało się, że zainteresowanie wzbudziły maszyny, na jakich postanowili wystartować w wyścigu. - To był taki miks sprzętu sprzed 20 lat i rowerów, które każdy z nas może kupić w dowolnym supermarkecie - twierdzi Marczyński. - Ciężkie ramy, brak pedałów z systemem wpinania butów, brak nawet "nosków", ale za to na wyposażeniu... nóżka, którą pewnie każdy z nas ma w rowerze miejskim. Brakowało jeszcze dynama i oświetlenia.

[nextpage]


Czterech reprezentantów półmilionowego kraju leżącego we wschodniej Afryce szybko przekroczyło limit czasu. Już po 50 kilometrach pierwszego etapu zostali zdjęci z trasy. Nie wytrzymali tempa. - Nie mieli żadnych szans, peleton sunął z prędkością 50 km/h - opowiada Marczyński. - Musieliby pracować z niesamowitą mocą, aby się utrzymać. Przegrali, bo jechali na gorszym sprzęcie niż uczestnicy Tour de Pologne amatorów!

- Brak odpowiednich rowerów to największy problem kolarskich federacji w Afryce - tłumaczy Lang. - Biedniejsze kraje, a takich na Czarnym Lądzie jest większość, zawsze mają ważniejsze wydatki, niż dobry sprzęt dla kolarzy. A bez tego trudno młodym adeptom przebić się później na arenę międzynarodową.

Froome wysyła rowery

- Choć potencjał mają ogromny - dodaje Marczyński. - Kilku młodych Marokańczyków zrobiło na mnie naprawdę świetne wrażenie. Gdyby dostali kontrakt w mocnym teamie, to w przyszłości mieliby szansę na wielkie sukcesy.

A tak... Najwyżej sklasyfikowanym kolarzem z Afryki jest Daryl Impey. Reprezentant Republiki Południowej Afryki jeździ w Orica GreenEdge. W 2013 roku został pierwszym w historii kolarzem z Czarnego Lądu, który założył koszulkę lidera Tour de France. W 2015 roku zajął 78. miejsce w światowym rankingu. To jedyny kolarz z Afryki w tej klasyfikacji.

Nie można zapomnieć o Tsgabu Grmay'u, który w 2015 roku podpisał kontrakt z Lampre-Meridą i przejechał Giro d'Italia. Sportowiec z Etiopii zajął 91. miejsce (na 163 sklasyfikowanych zawodników) ze stratą ponad czterech godzin i dwudziestu minut do kolegi Rafała Majki z zespołu Tinkoff-Saxo, Alberto Contadora. - Czuję się w zawodowym peletonie jakoś nieswojo - często podkreśla Grmay. - Przykro mi, że nie ma w nim prawie w ogóle moich przyjaciół z Afryki.

Paradoksalnie najbardziej znanym kolarzem z Czarnego Lądu jest... Brytyjczyk. Christopher Froome, który dwukrotnie wygrał Tour de France, sporą część dzieciństwa spędził w Kenii i RPA, gdzie przeprowadzali się jego rodzice. To tam wykuwał swój talent. - Miałem szczęście, bo moich rodziców było stać na zakup dobrego sprzętu - opowiada. - Mogłem na świetnym rowerze hasać po okolicznych wzniesieniach (stolica Kenii jest położona na wysokości aż 1700 m n.p.m. - przyp. red.).

Froome pamięta o swoich początkach. Dlatego bardzo mocno wspiera kolarstwo w Kenii i RPA. Co jakiś czas zasila świetnym sprzętem miejscowe kluby.

W Afryce drzemie potencjał

To jednak za mało. - Jeden człowiek nie zmieni sytuacji całego kontynentu - mówi nam Lang. - Mimo wszystko widzę przyszłość w Afryce. Z roku na rok coraz więcej kolarzy z tego kontynentu będzie szło śladami Froome'a, Impeya czy Grmaya. Po sukcesach indywidualnych przyjdzie czas na te zespołowe. To plan na kilka, może kilkanaście lat. Jedno jest pewne: w Afryce drzemie potencjał.

[nextpage]


- Moim zdaniem potrzebna jest bardziej efektowna praca skautów - twierdzi Marczyński. - W piłce nożnej menedżerowie wyławiają rocznie tysiące młodych i zdolnych futbolistów. Przyjdzie czas, że najlepsze teamy kolarskie również pójdą tym tropem. A to spowoduje naturalne podniesienie poziomu w tym miejscu świata.

Zwłaszcza że jest fundament. - Muszę przyznać, że Tour du Maroc był jednym z trudniejszych w mojej karierze - dodaje polski kolarz. - Musiałem być skoncentrowany cały czas. Nie było momentu wytchnienia. Jako lider nie mogłem schować się w środku peletonu i spokojnie czekać, aż moi pomocnicy będą kasować kolejne ucieczki. To zupełnie inny styl jazdy. Kolarze z Afryki są cały czas w ataku, wyścig jest chaotyczny, nerwowy, szarpany. Tutaj nie ma taktyki.

Zawodnicy z Czarnego Lądu mają bardzo trudne warunki treningu, a to hartuje. - Nawet na tych największych imprezach okazuje się, że miejscami brakuje... asfaltu - wspomina Marczyński. - Nagle wjeżdżamy na drogę gruntową (w charakterystycznym dla tego kontynentu pomarańczowo-czerwonym kolorze - przyp. red.), trzeba uważać, aby nie spaść z roweru. A jak już jest asfalt, to rzadko spełnia europejskie normy. No i jeszcze ta pogoda. Niemiłosierny upał, nawet w kwietniu. Poza tym kiedy etap prowadzi przez pustynię, to są 30-, 40-kilometrowe odcinki, podczas których nie widać żywej duszy, jest sam piasek. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Zawodnik, który od młodości ćwiczy w takich warunkach, będzie w przyszłości naprawdę bardzo groźny.

Tłumy na mecie

Słowa Langa i Marczyńskiego potwierdza były szef UCI, Pat McQuaid. - W Afryce regularnie ściga się 200 tysięcy ludzi, to niesamowita siła - przekonuje. - Etiopia, Kenia, Erytrea, Maroko, Tunezja, Algieria, te kraje wiodą prym. Proszę zauważyć, że dokładnie te same państwa przodują w lekkiej atletyce.

- Dostarczamy rowery do kilku najbardziej prężnych federacji na Czarnym Lądzie - dodaje obecny szef UCI, Brian Cookson. - Kilka lat temu mieliśmy na tym kontynencie trzy, cztery imprezy kolarskie. Teraz ponad trzydzieści. Rozwój jest bardzo dynamiczny.

- Mamy swoje problemy: fatalna infrastruktura, niesprzyjające warunki atmosferyczne, brak doświadczenia, ale mamy również rzecz najważniejszą: pasję! - twierdzi z kolei prezydent Afrykańskiej Konfederacji Kolarskiej, Mohamed Wagih Azzam. - Widać ją nie tylko u naszych kolarzy, ale i kibiców. Na mecie każdego z etapów gromadzą się tłumy. Ludzie kochają sport, kochają kolarstwo.

- Oj, tak, to prawda - przyznaje Marczyński. - Meta każdego z etapów podczas Tour du Maroco zamieniała się w jeden, wielki festyn. Tłumy kibiców były przeogromne. Czułem się jak na wielkim tourze! Afryka ma swoją magię. Chętnie bym tam jeszcze kiedyś wrócił.

Marek Bobakowski

< Przejdź na wp.pl