Agencja Gazeta / Michał Łepecki / Na zdjęciu: Marcin Gortat

Marcin Gortat: Ogień prawie zgaszony

Paweł Kapusta

- Zostałem wykupiony z Clippersów i zderzyłem się z rzeczywistością. Nagle, po tylu latach - cisza, pustka. Czułem się bezużyteczny. Niepotrzebny na tym świecie. Po co tu w ogóle jesteś? Po co żyjesz? Po co oddychasz? - mówi Marcin Gortat.

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

Paweł Kapusta: Jechałem do pana i zastanawiałem się, na którą stronę rzeki mam się udać, by z panem porozmawiać. Gdzie się teraz znajdujemy?

Marcin Gortat: Gdyby porównać moje położenie do jazdy autem, w którym pierwszy bieg startuje, a piąty pozwala na szybką jazdę, ale już nie napędza, to ja dziś jestem na biegu neutralnym. Totalnie nie wiem, gdzie jestem. W zawieszeniu. Przesiedziałem sezon do końca bez podpisywania kontraktu, z kolei w lipcu na 99 procent nie będzie kontraktu wyższego niż minimum weterana.

Jeśli do tego dojdzie, w moim przypadku będzie to odrobinę ponad dwa miliony dolarów. Dla normalnego człowieka są to pieniądze potężne, ale każdego trzeba mierzyć według własnej miary. Jeśli za jeden sezon dostawałem 14 milionów dolarów, a nagle mam zejść do dwóch, to tak samo, jakby człowiek pracował za trzy tysiące złotych i nagle kazano mu robić za osiem stów. Przepaść. Czy wyżyłbym za te pieniądze? Oczywiście. Za 800 złotych wyżyć trudno, za dwa miliony to już co innego. Pytanie jest jednak zupełnie inne: czy ja nadal tego chcę?

Chce pan?

Gdy miałem 27 lat, byłem w sportowym piku i chciałem zarabiać współmiernie do wyników. Wiązało się to z gigantycznym poświęceniem, podporządkowaniem życia koszykówce. Dziś mam 35 lat i zmieniły mi się priorytety. Mój ogień przygasł. Napędzał mnie przez wiele lat pod względem sportowym, ale dziś jest gorętszy w innych dziedzinach. 35 lat to dla profesjonalnego sportowca dużo. Nawet bardzo dużo. Nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak wygląda poranne wstawanie po rozegraniu w poniedziałek i wtorek dwóch meczów po 35 minut. Na najwyższych obrotach, będąc liderem zespołu, gdy piłka przeze mnie przechodziła. Wstań w środę rano i idź zrobić odnowę. Albo po prostu idź do ubikacji. Jeden wielki ból.

Sport zniszczył panu zdrowie?

Odcinek L4 i L5 w kręgosłupie mam kompletnie rozsypany. Do końca życia będę musiał wykonywać ćwiczenia wzmacniające, by nie czuć bólu i nie chodzić zgięty jak staruszek. Mam też problem z niesymetrycznie ustawionym biodrem. W młodości nabrałem złych nawyków, których nikt nie skorygował - nauczyłem się źle biegać, skakać, więc dziś nie umiem usiąść i zarzucić nogi na nogę. To też sportowe zniszczenie. O kolanach nawet nie wspominam. Gdy biegnę w lesie po ściółce, jest w miarę OK. Ale gdy muszę przebiec 10 metrów po betonie, odczuwam ból, którego wcześniej nie miałem. W całej karierze zagrałem 800 meczów w sezonie regularnym i około 200 w play-offach. Gdy doda się do tego kadry narodowe, wychodzi 1150 rozegranych w życiu meczów z malutką, trzymiesięczną przerwą z powodu kontuzji. Zniszczenie organizmu jest przez to ogromne.

W przeszłości pojawiały się już trudne chwile? Ktoś może pomyśleć: gość zarabiał kosmiczne pieniądze, trafił do sportowego nieba, więc o jakich chwilach słabości on teraz pieprzy?
 
Gdy przyszedłem do NBA, czułem podniecenie. Siedziałem przy parkiecie i mówiłem sobie: o w mordę, to przecież on! Wielka gwiazda! Patrzyłem dalej i widziałem, że w pierwszym rzędzie siedzi ta znana aktorka, a w drugim - ten sławny piosenkarz. Byłem chłopakiem, który przyjechał do wielkiego świata i się nim zachłysnął. Tyle tylko, że zaczęła to być dla mnie normalność. Do tego stopnia, że wszystkie lata podporządkowane były tylko koszykówce. Miałem jedną myśl: być gotowym na trening i być gotowym na mecz. To był klucz do mojego sukcesu. Byłem tak zafiksowany, że już dzień wcześniej odbywałem w głowie jutrzejszy trening. Rozmyślałem o koledze z zespołu, którego będę krył na zajęciach. Wiedziałem, że go tam zniszczę, "zabiję" pod koszem. Robiłem sobie w głowie cały plan: wstanę wcześniej, zjem duże śniadanie, pójdę na siłownię, poprzerzucam ciężary, zrobię brzuch i nogi, później wyjdę na parkiet, nawet mu cześć nie powiem i go w ziemię wkręcę. Tak się nakręcałem.

ZOBACZ WIDEO: Adam Małysz: Kiedy słuchałem Włodzimierza Szaranowicza, miałem łzy w oczach 
 
Takie podejście wypalało?

Dopiero po czasie zrozumiałem, do czego to doprowadziło. Kluby w NBA cyklicznie organizują zawodnikom wykłady na różne tematy. Pewnego dnia przyszła do nas pani psycholog.
- Gwarantuję, że ponad połowa z was ma depresję - mówi, a my siedzimy, rozglądamy się po sobie i śmiejemy, że depresja to jest dla lasek, które zagubiły się w życiu, a nie dla takich twardych gości jak my.
- OK, pokażę wam 15 podstawowych oznak depresji.
I zaczęła wykład, wyświetla slajdy z objawami. Siedzisz często w domu. Grasz w gry wideo. Nie odbierasz telefonu. Nie odpisujesz na SMS-y. Nie oddzwaniasz. Siedzisz w ciemnym, zamkniętym pokoju. Nie wychodzisz do ludzi. Z nikim się nie komunikujesz. Zamawiasz jedzenie do domu. Nie wychodzisz do restauracji. Nie integrujesz się z ludźmi.

Siedzimy i jak 17 osób ryło z babki, tak momentalnie zapanowała cisza. Szok. Na 15 wymienionych punktów miałem 13. Z ręką na sercu mogłem wziąć długopis i po kolei je wszystkie zaznaczać.
- Widzicie? Mówiłam wam. Ponad połowa z was ma sportową depresję. Czy macie jakieś pytania?
Oczywiście nikt się nie zgłosił, nie przyznał przy kumplach. Gdy jednak skończył się wykład, wszyscy ustawili się w kolejce. Każdy podchodził, mówił jej, że ma problem i dopytywał, co może z tym zrobić. Połowa z nas poszła do niej na leczenie. Trzech-czterech koszykarzy rocznie oznajmia w mediach, że walczy ze sportową depresją.

Jak sobie radzić z takim ciężarem?

Ja rzuciłem się w wir pracy. I nie mówię o pracy zawodowej, czyli koszykówce. Przez 12 lat w NBA i cztery lata w lidze niemieckiej nauczyłem się pracoholizmu. Tak, jestem pracoholikiem. Cały czas musi się coś wokół mnie dziać. Spotkania, nagrania, rozmowy, wizyty, campy z dziećmi, fundacja i praca w papierach - muszę non stop coś robić. Nie potrafię siedzieć bezczynnie na kanapie. I to działanie jest dla mnie lekarstwem.

Bardzo trudne chwile nadeszły niedawno. W lutym zostałem wykupiony z Clippersów i zderzyłem się z rzeczywistością. Przez 16 lat, dzień w dzień, dostawałem rano lub w nocy SMS z rozpiską dnia. W wiadomości był plan podróży, godziny odlotów na mecze, powrotów, odjazdów autokaru z hotelu, godziny rozpoczęcia eventów, treningów. I nagle, po tylu latach, nie dostałem SMS-a. Cisza, pustka.
 
Jak się czuje człowiek, który spada z tej karuzeli?

To bardzo dziwne wrażenie. Z nikim wcześniej się nim nie dzieliłem. Zupełnie nowa sytuacja, w której się znalazłem. Nie można się na to przygotować. Po co w ogóle tu jesteś? Po co żyjesz? Po co oddychasz? Czasem dopadały mnie takie myśli. Wyobraź sobie, że w 16 lat zaprogramowałeś swój organizm na wstawanie o 7 rano. I nagle wypadasz z gry. Przecież z dnia na dzień nie obudzisz się o 11. Oczy otwierasz jak zawsze, o siódmej. Później, co pięć minut, łapiesz za telefon. Podnosisz, zerkasz na wyświetlacz. Nikt nie pisze. Odkładasz. Za pięć minut znowu. Nikt nie pisze. Odkładasz. Siedzisz w łóżku, patrzysz przed siebie w białą ścianę. W końcu mówisz:

Dobra, co ja mam, k...a, ze sobą zrobić?! Od czego mam zacząć?!
 
Od czego pan zaczął?

Od śniadania. Uśmiecha się pan teraz, a ja musiałem zacząć kupować jedzenie do domu, bo przez wszystkie lata w Stanach śniadania jadałem w klubie. W restauracji czekało na mnie idealnie zbilansowane, przygotowane pode mnie jedzenie, które musiałem zjeść, bo inaczej nie zacząłbym treningu.

A teraz zjadłeś śniadanie i znów siedzisz. Znów nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Dzień-dwa tak wytrzymasz, bo czasem dostawałeś dwa dni na regenerację. Ale trzeciego poranka ręce zaczynają ci się trząść. Organizm produkuje testosteron, który musi być gdzieś zużyty. Siłownia, bieganie, skakanie, mecz - to było przecież twoje życie. A tu nagle, z dnia na dzień - NIC. TOTALNE NIC. Wpadasz na pomysł: padnę na glebę, zrobię 100 pompek. Pompujesz, kończysz, zerkasz z nadzieją na zegarek, a wskazówki przesunęły się raptem o 15 minut. A przecież normalnie trening trwa 3-4 godziny. Zaczynasz stawiać sobie poważne pytania: co zrobić dalej z swoim życiem?

Po tygodniu siedzenia w Los Angeles stwierdziłem: lecę do Orlando. Tam mieszkam na co dzień. Załatwiłem kilka spraw, powierciłem dziury w ścianach, pomalowałem pokój, pomyłem i poczyściłem auta. Ale ile można takie rzeczy robić? Po kolejnym tygodniu wróciłem do Polski. Na szczęście tutaj wpadłem w wir pracy. Powrót do ojczyzny od zawsze związany jest dla mnie z robotą. Tu wizyta, tam nagranie, zdjęcia, rozmowa, spotkanie z rodziną. Dopiero po dwóch tygodniach w Polsce złapałem odpowiedni rytm. Zapomniałem o tym, co dzieje się za Oceanem.
 
Będzie się pan jednak musiał zmierzyć z rzeczywistością.

Tkwię w stanie zawieszenia. Zupełnie nie wiem, co ze mną będzie. Jestem bliżej końca. Nie koszykarsko, bo koszykarsko wciąż jestem dalej, niż wielu będących w prime time’ie chłopaków. Wielu ekspertów powiedziałoby coś innego, ale to te same osoby, które twierdziły, że nigdy się do NBA nie dostanę, bo jestem drewnem. Po 12 latach i zarobionych dużych pieniądzach patrzę na nich i się z nich śmieję. Mówię: jesteś gówno nie ekspert. Koszykarsko cały czas mógłbym grać. Ale znajomym mówię, że jestem na końcu mojej sportowej drogi. Mój ogień jest już prawie zgaszony.

Chciałbym wyjść na parkiet, skoczyć, pobiec. Mentalnie chcesz, masz zryw, ale nogi nie niosą. Kiedyś to było dla mnie jak splunięcie. Mogłem iść na imprezę, bawić się do rana, wrócić do domu o szóstej, o ósmej wykręcić w siłowni najlepsze rekordy, a wieczorem zagrać mecz i wykręcić najlepszy rezultat w karierze. Dokładnie taką sytuację miałem w Miami. Problem w tym, że na liczniku jest już 35 lat. Idziesz na imprezę, kończysz ją o 2 w nocy, po czym przez tydzień dochodzisz do siebie, bo nie jesteś w stanie się zregenerować. Przez tydzień nie dajesz rady wstać na siłownię albo pobiegać, bo ciało jest zmęczone.

Z decyzjami poczekam do 1 lipca. Ktoś musiałby wyłożyć naprawdę konkretne pieniądze, bym się zdecydował. Jeśli tak się stanie, oddaję się totalnie i mówię wprost: idę po kasę. To już nie jest pasja do koszykówki. To biznes.
 
A jeśli propozycja nie nadejdzie?
 
Nie będę płakał. Mam zapewniony byt dla mojej rodziny i to jest najważniejsze.  

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi o rekompensujących ciężkie treningi, potężnych zarobkach w NBA, nieuczciwych agentach, dzieciństwie i relacjach z rodzicami, planach założenia własnej rodziny, respekcie do wojska i... strzelaniu z haubicy. Napisz do autora wywiadu - pkapusta-magazyn@wp.pl.

[nextpage]

Ktoś kiedyś powiedział: W trudnych chwilach zawsze zaglądałem na konto i od razu poprawiał mi się humor. Z panem też tak było?

Patrzę na to z wielu perspektyw. W koszykówkę zacząłem grać bardzo późno. Maciek Lampe w wieku 18 lat dostał się do NBA. Ja w wieku 18 lat dopiero zacząłem grać w kosza, a do NBA i tak się dostałem. Przetrwałem w tej lidze wiele lat. By tak się stało, musiałem wszystko nadrabiać. Moja zasada była prosta: trening to nie 90 procent. Mój każdy trening to było 110 procent. Idąc na siłownię, codziennie pchałem swoje maksy. Dlatego dziś mam zniszczone kolana, stawy, kręgosłup.

Kilka pierwszych lat w takim reżimie było udręką, niezwykłym wyzwaniem. Później stało się to moją normalnością. Gdy wychodzisz z takiego treningu, słaniasz się na nogach - masz za sobą 1,5 godziny siłowni, dwie godziny biegania z piłką, a czujesz się, jakbyś przebiegł potrójny maraton. Jesteś wypruty. Kiedyś byłem tak zniszczony, że jadąc do domu, zasnąłem na światłach. Stanąłem na czerwonym, momentalnie opadła mi głowa. Obudziły mnie klaksony aut. Zdarzało się, że siadałem na kanapie, kobieta stawiała mi na kolanach talerz z obiadem, a ja nie dawałem rady podnieść widelca do ust, bo głowa mi leciała i usypiałem.

Wychodzisz z takiego treningu. Jesteś rozbity, zadajesz sobie pytanie: po co ja to robię? Ale później wsiadasz do luksusowego samochodu, wymarzonego od najmłodszych lat. Jedziesz do pięknego domu. Otwierasz okno - jesteś na Florydzie. Stać cię na wszystko. Siedzisz w domu, chwytasz za telefon i odbierasz SMS-y od kolegów. A w nich, że w Polsce ciężko, że im się nie powodzi, narzekają na swoją sytuację. I ty narzekasz po treningu, gdy masz w życiu wszystko, co tylko sobie wymarzysz? Zarabiając 14 milionów dolarów rocznie nie masz prawa mieć złego dnia. Nie masz prawa! Nie waż się powiedzieć, że masz zły dzień! Bo chyba straciłeś kontakt z rzeczywistością i nie wiesz, jak ciężko mają ludzie w życiu.
 
To pięknie brzmi, ale każdy żyje w swoim świecie. Każdy ma swoje problemy.

Ostatnio miałem sytuację, w której zostałem sprowadzony na ziemię. Leciałem jednym samolotem z Tomkiem Gollobem. Mimo że mam w życiu wszystko, to wylądowałem jako inny człowiek. Muszę przyznać, że było to dla mnie ogromne emocjonalne doświadczenie i duża lekcja pokory. Przegadaliśmy połowę lotu o naszych karierach i o samym wypadku. Tomek Gollob odmienił moje życie. Pozwolił mi być osobą bardziej pokorną. Odwrócę trochę to, co mówiłem wcześniej: człowiek mało zarabia, mówi że nie jest zadowolony ze swojej sytuacji. Że nie może sobie na wiele pozwolić. Że nie podoba mu się to, nie podoba mu się tamto. Narzeka.

Jeśli twój problem to za mało pieniędzy, zmień to. Haruj więcej, wstawaj wcześniej, kładź się później. Jeśli uważasz, że masz za mało, to zapie...laj, żeby podpisać większy kontrakt. Jeśli uważasz, że sąsiad ma za dużo, to zapie...laj, żeby mieć więcej od niego. Przestań mu patrzeć na ręce. Podejdź, pogratuluj, że jest taki obrotny, a później sam się weź do roboty. Jeśli uważasz, że rząd, prezydent robią coś źle, to ty zmień coś pierwszy u siebie. Zapłać podatki na czas, nie przejeżdżaj na czerwonym świetle, nie wyrzucaj ogryzka na ulicę. A jak pies się załatwi na trawniku, to posprzątaj. Po prostu: najpierw zrób coś od siebie, a dopiero zacznij rozliczać z tego innych ludzi.
 
Wiele było momentów, w których spadał pan z nieba i rozbijał o ziemię?

Wiele razy frunąłem w górę - zaliczałem pięć znakomitych meczów - i nagle w szóstym pojawiał się kozak, który totalnie mnie ośmieszał. Sprowadzał na ziemię, jakbym wyskoczył z samolotu bez spadochronu. Media i eksperci mnie niszczyli, koledzy to samo. Wtedy pojawia się myśli: jesteś skończony. A to gówno prawda. To chwilowe. Musisz to przepracować, nabrać pokory. Wielokrotnie spadałem i się podnosiłem. Potknięcia mają też swoje plusy, bo nauczyły mnie, kto jest ze mną, a kto przeciwko mnie.

Zobacz także: Szymon Bartnicki: Jestem uzależniony od gry w zakładach bukmacherskich. Zanim popełnicie błędy, uczcie się na moich

Wiele razy ludzie mnie grzebali, nie mając pojęcia, jak wyglądała sytuacja z drugiej strony. Na przykład - afera z moim ojcem i pół-bratem, który powiedział, że się nie opiekuję tatą. Sprawy rodzinne zaczął prać w mediach. Po dwóch latach wygrałem w sądzie i musiał przepraszać. Ludzie wcześniej wydali już jednak werdykt. Niedawno sytuację o podobnym mechanizmie miałem w Los Angeles. Niby z trzema kobietami wsiadałem do samochodu i jechałem do hotelu. A to totalna bzdura. Nikt nie wiedział, że z tyłu w tym samym samochodzie siedziało dwóch innych facetów.

Prawda jest taka, że tych dwóch gości następnego dnia przyszło do mnie i błagało na kolanach, żebym nie wygadał, że te dziewczyny były z nimi. Obydwaj mają rodziny, dzieci. Gdybym powiedział prawdę, tego samego dnia mieliby papiery rozwodowe na stole. I ja, ocalając tyłki dwóm kumplom, bo byłem wtedy jedynym singlem, zebrałem niepochlebne opinie w mediach, które rozpisywały się o całej sytuacji. Rozlało się po kraju, że Gortat z trzema Afroamerykankami idzie do hotelu. Wszyscy, którzy to pisali, nie mieli pojęcia, jaka była prawda.

Był kiedyś taki moment, w którym zorientował się pan, że przez wszystko, co dzieje się wokół grania - imprezy, kumpli - poszedł pan w złym kierunku?

W sportowej karierze nigdy nie miałem takiego momentu. Wiedziałem, że żadna impreza, żadna kobieta, żaden kontrakt marketingowy - po prostu nikt i nic - nie może wpłynąć na moją formę sportową. Pod taką postawę dobierałem też sztab ludzi, który wokół mnie pracuje. Menedżerów, PR-owców, ekipę od social mediów, chłopaków działających w terenie. Zrozumieli, że w pewne kwestie nie mają prawa ingerować. Wiedzieli, kiedy nie mogli do mnie dzwonić. Gdy koniecznie musieli się ze mną skontaktować w dniu meczu, mogli co najwyżej pisać SMS. Wszystkie spotkania zawsze są dla mnie organizowane od 12 w górę. Od rana po prostu trenuję. Wszystko jest poukładane.
 
Widział pan wiele karier wysadzonych w powietrze przez imprezy?

Wiele karier padło przez rodziców i ich ego, niespełnione ambicje. Druga sprawa - imprezy. Trzecia -media.

Psychika nie wytrzymywała?

Nie wytrzymali presji. Idąc do NBA, miałem szczęście, że zawsze było dwóch-trzech bardziej cenionych chłopaków niż ja. Różnica między nami polegała na tym, że zawsze po cichu robiłem swoje, nigdy nie patrzyłem na innych. Sportowo byłem samolubem. Nie interesowało mnie, czy ktoś jest już na treningu i ćwiczy. A ich media niszczyły, bo pompowały balon ponad miarę, niewspółmiernie do klasy. Chłopak w wieku 18 lat idzie na imprezę, dziewczyny już go rozpoznają, ludzie gratulują. Wmawiają, że jest lepszy od Gortata, Lewandowskiego, Radwańskiej, a oni to łykają jak ciepłe bułki. Chłopaki na tym etapie nie mają zielonego pojęcia, jakie pułapki na nich czekają - nie tylko w sporcie, ale ogólnie, w życiu. Menedżerowie, agenci, pośrednicy, doradcy, inwestorzy. Ogrom ludzi i możliwych kłopotów. Mógłbym panu na przykład napisać kilkutomową książkę o agentach. Sam zwolniłem pięciu. Historie zdarzały się niebywałe.
 
Na przykład?

Pierwszy agent, z Polski. Wyjeżdżaliśmy za granicę na testy. Poprosiłem go o telefon, bo w moim nie było roamingu. Dałem znać dziewczynie, żeby pisała na komórkę agenta. Przez kilka dni dopytywałem:
- Napisała coś?
- Nie, nic - odpowiadał. Po czterech dniach mamy wracać, siedzimy na lotnisku. Widzę, że na telefon położony na stole przyszedł SMS. Spojrzałem, to jej numer! Kurde, to od niej!
- To od niej! - mówię.
- Gdzie tam! To nie od niej!
- Daj mi telefon.
- Nie, po co?
- Stary, daj mi telefon!
Wziąłem. Okazało się, że od czterech dni pod moim imieniem pisał z nią brudne rzeczy. Że spotkamy się na plaży i będziemy tam robić to albo tamto. Agent! Rozumie to pan?! Do dzisiaj jest aktywny na rynku! Wciąż działa. Nie podaję mu ręki.

Drugi dzwonił do mnie tylko wtedy, gdy miałem mu pieniądze wysłać. Ktoś załatwił zawodnikowi deal z wodą mineralną, jeszcze ktoś inny załatwił deal z Nike innemu kumplowi. Chłopak będący ze mną w drużynie, ale siedzący na ławce i nawet nie wchodzący na parkiet, ma podpisany kontrakt reklamowy za większe pieniądze. A ja - zawodnik pierwszej piątki, z super średnią, który otarł się o All-Star Game, lider zespołu - mam umowę na znacznie niższą kwotę.
- Jak to jest możliwe? Stary, jak to jest możliwe?!
- Wiesz, musisz jeszcze zrobić to i to, żeby mieć więcej.
- Stary! Co ty gadasz?! Przecież nawet ten gość ma więcej! A jest do zwolnienia i na wylocie z NBA!
Bum, do zwolnienia. Pojawił się kolejny agent, bum, na dzień dobry załatwił prawie dwa razy więcej.

Młodym zawodnikom mówię teraz: idź na spotkanie, niech trwa długo, nawet dwie godziny. Na samym początku opowiedz o swojej mamie, tacie, bracie. A za dwie godziny spytaj, czy pamięta imiona twoich rodziców. Bo agent sprzeda ci wszystko: będziesz grał tu, zarobisz tyle, będziesz jeździł tym, potem polecisz tam, będziesz na okładce tego. A ty powiedz: stary, jakie są imiona moich rodziców? Jeśli nie jest w stanie tego zapamiętać, to oznacza, że ma cię w dupie.

Na następnych stronach przeczytasz między innymi o dzieciństwie i relacjach z rodzicami, planach założenia własnej rodziny, specyfice małżeństw w NBA, Robercie Lewandowskim i respekcie do wojska. Napisz do autora wywiadu - pkapusta-magazyn@wp.pl.

[nextpage]

Rozumiem, że pan w końcu znalazł kogoś, kto był w stanie zapamiętać imiona.

Na koniec stosowałem już inne metody, byłem i jestem na innym poziomie. Dziś pracuje dla mnie 18 osób. Na liście płac mam dwóch agentów, dwóch menedżerów, asystenta, trzech PR-owców, kierowcę i pilota. Plus w mojej spółce, gdzie mam cztery szkoły sportowe, zatrudniam około 250-300 osób. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: Marcin Gortat popełnia jakąś bzdurę, przez którą upadają cztery szkoły. Proszę sobie wyobrazić, co się wtedy dzieje w mediach i jakie to ma konsekwencje. Cztery szkoły sportowe padają, wszyscy rodzice zabierają dzieci, nauczyciele nie mają wypłaty, sponsorzy odchodzą. 300 osób traci robotę, 300 rodzin traci pieniądze na życie. Bo Gortat popełnił głupotę. Nie mogę sobie na to pozwolić. Mówią na to odpowiedzialność.

To kwestia wychowania?

Jestem wdzięczny rodzicom za to, na kogo mnie wychowali. Byłem chowany bardzo mocno, skrupulatnie, silną ręką.
 
Co to znaczy: silną ręką?

Nigdy w życiu nie miałem wszystkich zabawek, komputerów, konsol, markowych ciuchów. Ale zawsze miałem bardzo dobry obiad na stole i dach nad głową.
 
A miłość?

Gdy było trzeba, miłość też się znajdowała.

Moi rodzice się rozwiedli. Oficjalnie - gdy wyjeżdżałem do Niemiec. Wcześniej bardzo długo byli jednak w separacji. Ojciec był wojskowym. Przyjazd do niego zawsze wiązał się z musztrą. Siódma rano, stoisz na baczność, jesz zawsze tyle, ile jest przygotowane, obojętnie czy jesteś wciąż głodny czy już pełny. Byłem wychowywany bardzo ostro. Nie powiem, że byłem bity, ale czasem dostałem od mamy siatkarską ścinę, bo przyszedłem spóźniony, czegoś się nie nauczyłem albo znów coś zmalowałem. Zresztą, od ojca też zdarzało się dostać. Nauczyło mnie to jednak szacunku, porządku.

Wychowywała mnie przede wszystkim mama. Ojciec był przy mnie sporadycznie. Funkcjonował zawsze jako gość od wymierzenia kary. Gdy coś szło nie tak, mama do niego dzwoniła, on przyjeżdżał i miał postawić mnie do pionu. Poza tym rodzice nigdy, albo bardzo rzadko, byli na moich meczach. Nie mieli na to czasu.

Zobacz także: Finał Pucharu Polski. Paweł Kapusta: Finał bez piłki

Smutne.

Mama wracała do domu z jednej albo drugiej roboty i była zmęczona. Jadłem za pięć osób, potrzebowałem wielkich butów, ciuchów... Oprócz totalnie podstawowych rzeczy typu skarpetki czy majtki, wszystkie ubrania mam dziś szyte na miarę. Ale za dzieciaka? Tragedia. Jeździło się z mamą na rynek - na popularny Rydwan - i kupowało trampki.
 
Wzrost od zawsze bywał problemem?

Bywał i bywa. Do rozmiaru buta 44-45 było jeszcze w miarę OK, później - dramat. Wiem, że są osoby, które do dziś się szczycą, że załatwiły mi buty. Większe rozmiary trzeba było ściągać z Polski, z koszykarskich klubów. Musiałem się nasłuchać: "Załatwiłem Gortatowi buty. Gdyby nie ja, nie grałby w koszykówkę". Słabe to, ale ludzie się tym szczycili. Dziś gram w butach rozmiar 50.

Mama harowała ponad siły, robiła wszystko, żeby niczego mi nie brakowało. I między innymi przez to jest dziś w kiepskim stanie. Wiele było ciężkich momentów. Jeszcze w czasach, gdy byłem bramkarzem piłki nożnej, wracałem do domu, wyrzucałem z torby brudne ciuchy, całe w błocie. Koszmar. Darła się na mnie przeraźliwie, że zawsze jestem upaprany, że znów wszystko jest do prania, że pralki pozapychane.
Przechodziła ze mną gehennę. Aczkolwiek gdy trzeba było dać 40 czy 50 złotych na klubową składkę, na to pieniądze zawsze były.
 
Rozstanie rodziców wpłynęło na to, jakim jest pan człowiekiem?

Wiem, gdzie popełnili błędy. Dzięki temu wiem, jaką chciałbym mieć w przyszłości rodzinę. Byli samcem i samicą alfa. Jeden nie odpuścił drugiemu. Bardzo uparci i zawistni. Niestety, też mam to w sobie. Upartość bardzo ciągnie mnie w sporcie i życiu codziennym, biznesowym, ale zawiść niszczy mnie w życiu prywatnym. Czasem czytam, że z Gortatem jest coś nie tak, bo w wieku 35 lat nie ma żony i dzieci. Odpowiadam: to był mój świadomy wybór. Dotychczas nie mógłbym dać swojej rodzinie całego siebie. W sezonie miałem przecież 82 mecze i sześć miesięcy w roku byłem w rozjazdach.

75 procent małżeństw w NBA się rozpada. Grubo ponad połowa - jeden albo drugi partner - zdradza. Dzieci dojrzewają w rozbitych rodzinach. Dlaczego miałbym wchodzić w te statystyki? Dlaczego miałbym ryzykować dojście do dokładnie tego samego punktu? To, o czym teraz powiem, jest potwierdzone, mówiono nam o tym na wykładach: zawodnicy kończą kariery i po trzech - czterech latach się rozwodzą. Wie pan dlaczego?
 
Obstawiam, że nie znają własnych żon.

Dokładnie! Brawo! Są ze sobą 5-6 lat, ale kiedy mieli się poznać, skoro on non stop siedzi na walizkach? Jeśli 4-5 dni w tygodniu jest w rozjazdach? A gdy jest już w domu, to ma treningi, mecze i śpi? Żona wychowuje dzieci. On gra i zarabia. Po 5-10-12 latach gry w NBA nadchodzi koniec kariery. Gość siada w domu i jest z żoną 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, 31 dni w miesiącu, 365 dni w roku. Zdają sobie sprawę, że ta obecność jest nie do wytrzymania. Wkurzają się wzajemnie, irytują. Totalnie obce osoby. I tak dochodzi do rozwodów.

Każdy koszykarz funkcjonuje inaczej, ma swoje budżety. Zarabiałem 14 milionów dolarów w rok. Czyli miesięcznie wychodzi niecałe 1,2 miliona. W sportowym systemie amerykańskim dostajesz czek co dwa tygodnie. 24 czeki przez 12 miesięcy. Proszę sobie wyobrazić, że dostaję czek na 600 tysięcy dolarów. Co dwa tygodnie mogę sobie kupić Ferrari plus dom. Topowi zawodnicy mogli tak żyć. Na szczęście, mając olej w głowie i dobrych ludzi wokół siebie, tak zainwestowałem pieniądze, że dziś nie muszę obniżać poziomu życia.

A co ma powiedzieć chłopak, który ma trójkę dzieci z trzema różnymi kobietami, zarabia milion rocznie, dostaje miesięcznie 100 tysięcy, dwa czeki po 50 tysięcy i na dzień dobry z tych 100 tysięcy 60 oddaje na alimenty? Do tego ma trzy domy - jeden kupił swojemu ziomkowi z osiedla, drugi swojemu ojcu, trzeci ma dla siebie. I jeszcze cztery auta, bo przecież codziennie musi jechać innym na trening. Kończy karierę po 10 latach, czeki nie wpływają, pieniędzy zaoszczędzonych na koncie trochę jest, ale nie za dużo, więc nagle musi sprzedać domy, wyprzedać auta i zostawić sobie jedno. Dzwoni do matek jego dzieci i mówi, że zamiast 20 tysięcy będą teraz dostawać dwa tysiące. W domu u niego siedzi czwarta żona, która chce codziennie wyjść do sklepu, restauracji, polecieć do Vegas, Saint-Tropez, do pięciogwiazdkowego hotelu w Miami. I nagle on jej mówi:
- Przecież już nie gram. Musimy zmniejszyć budżet.
- Nie będę zmniejszała budżetu i mojego poziomu życia! Odchodzę!

To są realia! Osiem na dziesięć związków w NBA tak wygląda! I niestety, związki się rozpadają. Dlaczego o tym wszystkim mówię? Wolałem poczekać do końca kariery, mieć wszystko poukładane, spotkać kobietę, której poświęcę cały czas. Chciałem mieć dziecko, któremu poświęcę cały czas. Przecież chcę być przy jego pierwszych krokach, wypowiadanych pierwszych słowach! Być przy nich codziennie!
 
Czuje pan już ciśnienie, by po tym 400-metrowym domu biegała trójka dzieciaków?

Ludzie mówią, że ten moment nadchodzi, gdy go szczerze czujesz. U mnie nastąpiło to już dawno, bardzo to czuję. Uwielbiam dzieci i chcę je mieć. Czasem mi mówią: stary, będzie ci beczało, zmienisz zdanie. OK, może zmienię. Ale będę szczęśliwy, że mam potomka. A, niech pan to wyraźnie napisze: żeby zaraz nie było tytułów w sieci, że Gortat czeka na dzieci i na siłę szuka żony. Mówię w tym wywiadzie o swoim życiu, koszykówce, karierze, rodzinie, marzeniach, a zaraz jakiś idiota wyciągnie dwa słowa i wokół tego zbuduje narrację. Nie mam ciśnienia. Po prostu się wydarzy. Będę wtedy gotowy, by poświęcić się w stu procentach, nie tak jak w przypadku dużego grona zawodników NBA, którzy nie maja czasu dla najbliższych.

Rozmawia pan czasem z tatą?

Po sytuacji, która wydarzyła się cztery lata temu, nasz kontakt się pogorszył. Po artykule, w którym zarzucano mi, że się nim nie opiekuję. Totalnie nie spodziewałem się, że tak to odbiera, ale takie sprawy załatwia się w cztery oczy, a nie pierze brudy w mediach. Co prawda wyjaśniliśmy to sobie, ale żal pozostał.

Nie boi się pan, że za jakiś czas ojca zabraknie, a panu zostaną tylko wyrzuty sumienia, że nie wyciągnął pan ręki i nie spróbował się pogodzić?

Ludzie nie znają historii mojej rodziny, dlatego nie mogą zrozumieć sytuacji. Obiecuję, że poświecę rozdział w mojej książce, aby wyjaśnić wiele kwestii. Pewne jest to, że jako głowa rodziny nigdy bym do takich sytuacji nie dopuścił.

Wypomniał pan to ojcu?

Wiele sobie wyjaśniliśmy.
 
Na ostatniej stronie przeczytasz między innymi o tym, co męczy Marcina Gortata, gdy przebywa w Polsce, o promocji Polski w Stanach, Robercie Lewandowskim, respekcie do wojska i zbliżającym się, wielkim meczu Gortat Team - Wojsko Polskie. Napisz do autora wywiadu - pkapusta-magazyn@wp.pl.

[nextpage]

Gdzie żyje się panu lepiej, w Stanach czy w Polsce?

Sam nie wiem. Mam kilka domów. Aut już nawet nie liczę, ale ani jedno, ani drugie totalnie nie daje mi szczęścia. Szczęście dają ludzie - przyjaciele, znajomi, kobieta którą kochasz. Tam jest mój dom, gdzie moja rodzina i przyjaciele. Domy mam w Kalifornii, Waszyngtonie, na stałe w Orlando, w Łodzi. Łódź to na pewno moje miejsce. Tu się wychowałem i tu zawsze będę wracał.

Po zakończeniu kariery więcej czasu będzie pan spędzał w Stanach czy w Polsce?

Po połowie, z minimalną przewagą Stanów. Wynika to również z przepisów w sprawie zielonej karty. Muszę być minimum pół roku plus jeden dzień w Stanach, żeby jej nie stracić. W Polsce będę na 3-4 przyloty w ciągu roku.

Funkcjonowanie w Polsce i Stanach różni się w jednym, ważnym aspekcie. W Polsce nie mam życia, nie mam spokoju. Nie jestem w stanie normalnie przejść ulicą. Siedzę w knajpie, człowiek naprzeciwko udaje, że pisze SMS-a, a tak naprawdę robi mi zdjęcia i nagrywa filmiki. Siedzę w knajpie z kumplem i para siedząca stolik obok przez 30 minut nie mówi do siebie ani słowa, bo w skupieniu słucha naszej rozmowy. Im bardziej szepczesz, tym bardziej mają nastawione ucho. Na osiedlu wyjdę z kolegami na ławeczkę, nie pijemy piwa, spokojnie sobie tylko gadamy, wchodzę później na Twittera albo Instagram i mam zrobionych pięć zdjęć z okien bloku, w którym się wychowałem. Wszędzie jestem śledzony. To mnie męczy.

W Stanach tego nie ma?

Nie ma. Jest większa etyka, szacunek. Niestety w Polsce o wiele łatwiej wchodzi się ludziom z butami w ich prywatne życie.
 
Gdyby przeciętny Amerykanin miał wymienić znanych mu Polaków, kto by to był?

Na pewno papież Jan Paweł II, Kościuszko, Pułaski, Wałęsa, Gołota, Gortat. I coraz więcej Lewandowski.
 
Ale gdyby w Nowym Jorku Gortat wyszedł na spacer z Lewandowskim, to do kogo podchodziliby kibice po autografy?

W Nowym Jorku? Dałem szansę mnie zapamiętać kibicom miejscowych Knicks i Nets, więc pewnie dobrze mnie pamiętają... Znamy się z Robertem, lubimy, nie ma między nami żadnej rywalizacji. W USA podeszliby raczej do mnie, a nie do Roberta, ale to dlatego, że lata w NBA zrobiły swoje. Koszykówka jest w Stanach Zjednoczonych dyscypliną zdecydowanie popularniejszą. Poza tym przez lata robiłem ze wspierającymi mnie ludźmi naprawdę wiele, żeby promować nasz kraj za Oceanem. To też ma wielkie znaczenie. A w Europie? Myślę, że w Europie sytuacja wyglądałby nieco inaczej...

Zdaje pan sobie w ogóle sprawę, jak wiele dla promocji Polski zrobił w Stanach?
 
Przyznaję, kiedyś tego nie rozumiałem. Ale w pewnym momencie ludzie zaczęli do mnie pisać: ale zrobiłeś świetny event o Polakach! Tyle się dowiedzieliśmy! Nawet to, że masz żyrafę w Polsce i że ze świnią chodzisz do galerii handlowej! To był akurat totalny zbieg okoliczności i jaja, bo zrobiłem sobie po prostu zdjęcie ze świnią, ale wszystko - żarty, a przede wszystkim rzeczy poważne - poniosło się po Stanach. Shaq O'Neal mówił o mnie w jednym z wywiadów, więc dostarczyliśmy do telewizyjnego studia polskie jedzenie. Jadł na antenie pierogi, stało polskie piwo. To były strzały PR-owe liczone w grubych milionach dolarów.

Podczas eventów zawsze przypominamy, że jesteśmy partnerem Stanów. Że mamy wielu weteranów II wojny światowej żyjących w Polsce i Stanach, którzy na przykład bronili Westerplatte. Ściągaliśmy ich na mecze, na środku parkietu wręczałem im koszulki, a 20 tysięcy ludzi w hali na stojąco biło im przez minutę brawo. Z jednej strony chcieliśmy im oddać cześć, ale z drugiej - pokazać Ameryce, kim my w ogóle jesteśmy, jaką mamy historię, kulturę. Jakim jesteśmy charakternym krajem. Wielu Amerykanów przylatywało później do Polski. Sprawdzić, skąd pochodzę. Przysyłaliśmy dziennikarzy, by opowiadali o naszej działalności. Bo Gortat w Stanach to Gortat koszykarz. A w Polsce jestem totalnie kimś innym. Jestem firmą, robiącą tysiąc rzeczy.

Przyznaję także, że nie miałem pewnych nawyków, jakie mam dzisiaj. Podczas eventów, spotkań zawsze kieruję się zasadą: zrobić jak najlepsze wrażenie. By osoba, która się odwróci i pójdzie w swoją stronę, pomyślała: ale ten Polak jest fajny! Bo prędzej zapamięta Polaka niż Marcina Gortata. Każdy podpis, każde zdjęcie, każdy uśmiech zostawiony w supermarkecie, to pozostawiona wizytówka nie Gortata, a Polski. Internetowi debile piszą dzisiaj, że Gortat jest słaby, że co za wizytówkę tam zostawia. Odpowiadam: Nawet przez to, gamoniu, że niby jechałem z tymi trzema laskami do hotelu, to ty masz w Stanach przetarte szlaki. Bo powiesz, że jesteś z miasta, w którym wychował się Polish Hammer Marcin Gortat i jeśli trafisz na kibica, to jeszcze ci piwo postawi. Albo powie, co warto zwiedzić w tym mieście.
 
Skąd się wziął u pana wielki szacunek do munduru, do żołnierza?

To moja pasja, zajawka. W domu mam 10 sztuk broni. Poza pistoletem, który trzymam przy łóżku dla bezpieczeństwa, mam shotguny, karabiny, pistolety, 3-4 tysiące sztuk amunicji, noktowizory, hełmy. Nawet kamizelki kuloodporne mi ostatnio przyszły.

Biega pan w hełmie po domu?

Nie, takie pomysły już za mną. Kręci mnie to jednak niebywale. Byłem w Afganistanie, Kuwejcie, niedługo znów lecimy do Afganistanu rozegrać mecz w bazie, ale także spotkać się ze specialsami. W Polsce byłem we wszystkich ważniejszych bazach. W tym roku lecimy do Jednostki Specjalnej Żandarmerii Wojskowej, będziemy też jechali do innych jednostek specjalnych. Byliśmy u saperów, marynarzy, szturmowców, spadochroniarzy, artylerii, czołgistów. Grom, Formoza, Nil, Agat. Kręcą mnie przede wszystkim jednostki specjalne. Ich dyscyplina, charakter, jak są ułożeni, spokojni.

Wzięło się to od ojca, który był żołnierzem?

To nie ma nic wspólnego z ojcem. Prędzej z filmami, których się naoglądałem. Śledziłem wszystko, co było związane z wojskiem. Miałem już okazję strzelać ze wszystkiego. Włącznie z tym, że nawet granat rzuciłem. A, nawet z haubicy w Afganistanie strzeliłem! Haubica to mniej więcej taki ogromny tir z lufą, cztery razy jak czołg. Gdy wszedłem do środka, nie zmieściłem się w całości. Pół głowy wystawało mi z kabiny, czoło miałem na wysokości metalowego włazu. W końcu słyszę w słuchawce:
- Jedynka? Gotowy! Dwójka - gotowy! Trójka - gotowy! Czwórka - można! Piątka. Piątka! Marcin, piątka! Ty jesteś piątka!
- A, dobra! Gotowy! Co mam zrobić?
- Dżojstik masz po prawej, pociągnij za niego! Strzelaj Marcin, strzelaj!
Pociągnąłem. Bum, wielki wystrzał. To było takie walnięcie, że całą tą haubicą poruszyło. Łbem przywaliłem - przodem i tyłem - we właz. Bez hełmu miałbym rozwaloną czachę.
- O Jezu, jaki ból! - krzyknąłem, ale szybko wystawiam łeb i dopytuję: - Gdzie walnąłem, gdzie walnąłem?!
- Spokojnie, pocisk spadnie za 30 sekund. Dali mi lornetkę, patrzę. 25, 26, 27, 28, 29, 30. Bam! I całą górę rozniosło! Mówię sobie, Jezus Maria! Kurde, ale nic nie słychać, nie było wybuchu!
- Teraz 30 sekund dźwięk wraca.
Gdy w bazie jest VIP, procedura nakazuje ostrzeliwać góry, by Talibowie nie weszli na szczyt i z rynien nie walili w bazę rakietami. Co trzy-cztery godziny - kanonada, bo tyle mniej więcej zajmuje Talibom wspięcie się na szczyt.

13 lipca kolejny już raz oddacie hołd żołnierzom podczas meczu Gortat Team - Wojsko Polskie.

Na meczu pojawi się wiele znanych postaci. Bardzo chcemy ściągnąć Bartka Kurka, siostry Radwańskie. Jeśli Łukasz Fabiański znajdzie czas, też na pewno się pojawi. Rozmawiamy z Jurkiem Dudkiem. Wstępnie potwierdzonych jest już kilka nowych nazwisk, które na pewno wszystkich zaskoczą na parkiecie. W czwartej kwarcie zagrają legendy koszykówki: Maciej Zieliński, Andrzej Pluta i inni. To będzie petarda! Poza tym wprowadzamy nowe atrakcje, ulepszamy imprezę. Będziemy mieli sprzęt wojskowy - Rosomaki, moździerze samobieżne Raki. Staną za koszami. Będziemy mieli też komandosów zjeżdżających na linach z dachu. Wiele atrakcji! Z kolei nasze koszykarskie campy dla dzieciaków ruszają pod koniec czerwca.

Co pan będzie robił po karierze? Słyszymy o działalności pana fundacji, ale może skusi pana polityka?

Intensywnie i na poważnie o tym myślałem. Polityka jest jednak trudna i często nieprzewidywalna. Mam dobre intencje, ale trudno byłoby mi przekonać do nich osoby, które ich nie mają. A takie niestety się zdążają. Chciałbym coś stworzyć, zmienić na lepsze. Dziś wiem poza tym - tę świadomość dały mi długie lata pracy charytatywnej - że aby coś zmienić, nie muszę być na stanowisku.
 
Kiedyś powiedział pan, że pana marzeniem jest zostanie prezydentem. Ludzie komentowali później: ten koszykarz zwariował! Mówił pan wtedy na poważnie?

Na poważnie. Bo jeśli faktycznie miałbym coś robić w kierunku politycznym, to poszedłbym na prezydenta. By jednak do tego doszło, musiałbym się bardzo długie lata do tego przygotowywać. Przede wszystkim chodzi o wsparcie partii bądź budowę własnej. Do tego - o nauczenie się struktury polityki. Musiałbym pójść do szkoły, żeby to wszystko pojąć. Teraz mam jednak inne priorytety. Gdybym wszedł w politykę, znów skupiałbym się na czymś innym, niż życie prywatne. Pan mówi teraz o polityce, a ja marzeń i planów mam dużo więcej. Jednym z nich jest budowa szpitala. Własny szpital Marcina Gortata dla dzieci. Kto wie, może w przyszłości. Po karierze będę miał dużo czasu na działanie.

Rozmawiał Paweł Kapusta - napisz do autora wywiadu: pkapusta-magazyn@wp.pl.

< Przejdź na wp.pl