Reforma Ekstraklasy do kosza? Oby jak najszybciej!

Obecny sezon jest trzecim, w którym w Ekstraklasie mamy 37 kolejek. I na szczęście najprawdopodobniej ostatnim. Wygląda na to, że niebawem wrócimy do normalności.

Szymon Mierzyński
Szymon Mierzyński
Piotr Kucza/Newspixpl / Piotr Kucza/Newspix.pl

Uatrakcyjnienie rozgrywek, zwiększenie liczby meczów i dochodów klubów - tak w telegraficznym skrócie wyglądają rzekome plusy reformy, jaką wcielono w życie w 2013 roku. Dziś - po ponad dwóch latach - wiemy już, że te założenia się nie sprawdziły, a zasada podziału punktów, którą wtedy wprowadzono, jest sztuczna i trąci absurdem.

Pomysłodawcy nowego regulaminu uznali kiedyś, że spłaszczenie tabeli sprawi, iż każdy mecz będzie miał wysoką stawkę i znikną pojedynki o pietruszkę. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by znaleźć logiczne wytłumaczenie promowania słabszych względem silniejszych. Na owym podziale zyskiwali tylko ci, którym w fazie zasadniczej szło słabo. Im wyższe miejsce w tabeli, tym mniej opłacalny był ten zabieg.

Drugi skutek uboczny to fakt, że spotkań o pietruszkę, które chciano wyeliminować, wręcz przybyło, a mają one miejsce w fazie zasadniczej. Zespoły, które zawaliły pierwszą część rozgrywek, mogą bardzo wiele strat odrobić w fazie finałowej - już po podziale. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Legia Warszawa ma dziś 29 punktów, a Lech Poznań, który jest największym rozczarowaniem rundy jesiennej - 16. Podzielmy ich dorobek już teraz. Wojskowym zostanie 15 "oczek", Kolejorzowi 8. Biorąc pod uwagę, że w fazie finałowej dojdzie do bezpośredniego starcia, okazuje się, że odrobienie tej pozornie kolosalnej straty nie jest niemożliwe, a konsekwencji słabego początku sezonu może w ogóle nie być. Teraz zyskałby na tym Lech, więc w Poznaniu się cieszą, innym razem sytuacja mogłaby być jednak odwrotna i to w stolicy Wielkopolski zadawaliby sobie pytanie, dlaczego mają być "karani" za solidną postawę w pierwszych trzydziestu kolejkach.

To jednak nie koniec. Po dołożeniu siedmiu dodatkowych serii terminarz Ekstraklasy jest przeładowany, a mecze nie są już taką atrakcją jak kiedyś. Widać to na przykładzie wspomnianego wyżej Lecha. Mistrz Polski ma ogromny problem z wypełnieniem Inea Stadionu, mimo że ceny biletów nie są wygórowane. Sęk w tym, że spotkania ligowe wielu kibicom spowszedniały i trudno ich zachęcić do regularnych wizyt na trybunach - zwłaszcza w okresie, gdy pogoda już nie sprzyja.

Przy tej okazji warto poruszyć inny problem, a mianowicie małą rotację w Ekstraklasie. W lidze, która liczy szesnaście zespołów, beniaminków powinno być więcej niż dwóch. Skoro orędownicy reformy chcieli uatrakcyjnić rozgrywki, wystarczyło wprowadzić choćby baraże o udział w elicie.

Problem w tym, że kluby Ekstraklasy nie kwapią się, by dopuścić do tortu, jakim są pieniądze z praw telewizyjnych zbyt wiele nowych ekip. Efekt? W krótkich odstępach odbywa się sporo spotkań z tymi samymi przeciwnikami, po jakimś czasie traci to już na atrakcyjności, frekwencja spada i koło się zamyka.

Nie ma przypadku w tym, że wielką sensację w Ekstraklasie wzbudziła Termalica Bruk-Bet Nieciecza. Jej awans to powiew świeżości i coś nietypowego, a takich urozmaiceń w ostatnich latach bardzo naszym rozgrywkom brakuje. Chyba że za urozmaicenie uznamy ostatnią reformę...

Warto też zajrzeć do niższych klas, bo tam również realizowane są pomysły, które nie podobają się klubom. Obecnie centralizacja obejmuje aż trzy poziomy, a III liga (czyli de facto czwarta), licząca aktualnie osiem grup, za rok będzie mieć tylko cztery. Prezesi już zastanawiają się skąd wezmą pieniądze na dalekie wyjazdy, bo dochodów nie mają praktycznie żadnych. Podnoszenie kosztów powoduje same kłopoty, a jakie korzyści da połączenie grup? Na to pytanie konkretnej odpowiedzi nie zna chyba nikt.

Szymon Mierzyński

Jaki jest fenomen El Clasico? 
 
Jaki regulamin rozgrywek byłby najlepszy?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×