Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Jest pani pyskata?
Weronika Nowakowska, polska biathlonistka: Potrafię się bronić. Gdybym była cichą, nieśmiałą dziewczyną, to pewnie nie znalazłabym się tu, gdzie jestem. Na co dzień jestem życzliwie nastawiona do ludzi i świata. Nie pyskuję bez powodu, ale jeśli ktoś mnie atakuje, umiem odpowiedzieć. Czasem po fakcie myślę, że mogłam zamknąć buzię na kłódkę. To jednak wychodzi z człowieka, zwłaszcza w sytuacjach stresowych. Ostatni raz zdarzyło się chyba na igrzyskach olimpijskich w Pjongczangu.
"A wszystkim tym, którzy twierdzą, że przyjechaliśmy na wycieczkę tutaj, to wam powiem, że w d**** byliście i g**** widzieliście, sorry" skierowane do internetowych krytyków odbiło się szerokim echem. Dziś zachowałaby się pani inaczej?
Dziś bym tego w ogóle nie powiedziała, ale nie zmieniam zdania. Jak inaczej miałam dotrzeć do ludzi, którzy kierują do drugiego człowieka słowa po stokroć gorsze? Raczej nie wypowiedzią długą i elokwentną. Te słowa to kwintesencja mojej historii i tego, jak zostałam przez niektórych oceniona. Żaden olimpijczyk nie zasłużył sobie na takie traktowanie.
ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 101. Adam Małysz dał popis na Dakarze. Były pilot Rafał Marton: Wrażenia były niesamowite!
Popełniła pani błąd, zaglądając do internetu.
Sportowiec ma obowiązek chronienia siebie. Faktycznie popełniłam błąd. Przed igrzyskami odcięłam się od mediów społecznościowych, ale między ostatnim biegiem indywidualnym a sztafetą był tydzień przerwy. Włączyłam internet. To, co zobaczyłam, ta skala hejtu, przerosło mnie, zatrwożyło. Sama zadałam sobie cios. Dostałam setki wiadomości. Pytałam siebie, gdzie są ci normalni ludzie.
To był najgorszy tydzień w pani karierze?
Było mi cholernie ciężko. Jechałam na swoje ostatnie igrzyska, czułam olbrzymią presję. Niestety, popełniliśmy błędy podczas przygotowań i w Pjongczangu nie byłam w dobrej formie. Znalazłam się w potrzasku. Nie mogłam wiele zrobić, byłam daleko od domu, dzieci, załamana wynikami. A nagle zaczęli kopać leżącego. Nie mogłam zrozumieć, za co spotkała mnie ta nienawiść. Za to, że nie przygotowałam formy, o jakiej marzyłam, i nie zdobyłam medalu, na który pracowałam całe życie? Sam wynik był przecież dla mnie największą karą.
Łatwo się u nas pluje na innych ludzi?
Bardzo łatwo. Byłam na igrzyskach trzy razy i widzę, jak skala nienawiści w internecie rośnie, granica się przesuwa. Ludzie pozwalają sobie na coraz więcej, internet daje im pozory anoninowości. A przecież nikt nie jest anonimowy, mnie też namawiali, żebym zaczęła hejterów ścigać. Może nie takich, którzy piszą "Jesteś słaba jak barszcz". To jest krytyka. Jeśli jednak ktoś pisze: "J***** szmato, po co tam jechałaś, przynosisz Polsce wstyd" albo każe mi "wy********* do garów", to nadaje się do prokuratury. Gdybym miała po igrzyskach więcej sił, może bym to zrobiła. Odpuściłam, postanowiłam zadbać o siebie. Niestety, prawda jest taka, że często mylimy wolność słowa z chamstwem.
Jakbyśmy zachłysnęli się wolnością, której kiedyś nie mieliśmy.
Do wolności trzeba dojrzeć. Wielu z nas jeszcze do niej nie dorosło. Może jestem naiwna, ale zawsze zakładam, że ludzie z natury są dobrzy, tylko nie potrafią stawiać granic, dla wielu wolność to po prostu brak ograniczeń. Przykład idzie z góry, posłuchajmy języka polityków. Dwadzieścia lat temu taki poziom debaty publicznej, jaki mamy, byłby nie do pomyślenia. Sejm staje się cyrkiem. Czasami wręcz się wstydzę.
Kibice w Polsce znają się na sporcie?
Bardzo wielu z nich myśli, że się zna. Dyscypliny zimowe to często dla kibica egzotyka. Media powinny pełnić rolę edukacyjną, a mnie poziom "eksperctwa" czasem wręcz poraża. Kiedy dziennikarz z Warszawy zaczyna wyśmiewać to, że sportowcy w Pjongczangu narzekają na zimno, coś jest nie tak. Potem kibic z kanapy myśli sobie, że skoro pan z telewizji tak może krytykować, to może i on!
Młody Kamil Bury spełnia marzenie, zdobywa prawo startu w igrzyskach. Tam zajmuje 30. miejsce, robi wynik na 200 procent możliwości, a eksperci w studiu z niego żartują. To brak szacunku, szopka. Często kibice poklepują po plecach, mówią: "Bez medalu nie wracaj". A z medalami wraca przecież do domu tylko garstka zawodników! Startuje stu, krążki są trzy. Kamil robi życiowy wynik, a później jego rodzina słyszy w telewizorze melodię z piosenki o burym kundlu. Coś tu jest nie tak.
Nie chodzi o głaskanie. Kiedy ktoś jest źle przygotowany, trzeba o tym mówić. Ja w Pjongczangu byłam cieniem siebie. Tylko jak mam potem wytłumaczyć kibicowi, że w biegu sztafetowym walczyłam do upadłego i po prostu nie byłam w stanie pobiec nawet o sekundę szybciej? Mam do siebie pretensje, że tego nie udźwignęłam, że nie dowiozłam medalowego miejsca do mety. Po prostu nie byłam w stanie dać z siebie więcej.
Sztafeta kończyła igrzyska. Bała się pani?
Nie chciałam biec na ostatniej zmianie. Wiem, co się wówczas dzieje, z jakimi zawodniczkami trzeba się mierzyć. Rozmawiałam o tym z trenerem. Tłumaczyłam, że nie jestem w formie. On uznał jednak, że nie widzi w tej roli nikogo innego. Jest szefem. Zrobiłam, co mogłam. Przejęłam pałeczkę na pierwszym miejscu, nie miałam rundy karnej. Trochę za długo strzelałam w pozycji leżącej, lepiej było w "stójce". Niestety, fizycznie nie byłam gotowa do walki. Do trenera nie mam żalu.
A do koleżanek ze sztafety? Nikt nie wziął pani w obronę.
Mam żal, że nie wyszły do dziennikarzy. Byłam na mecie totalnie załamana, roztrzęsiona. Stałam i nie miałam pojęcia, co powiedzieć ludziom. Nawet teraz na samo wspomnienie łamie mi się głos. Wie pan, to są takie chwile... Walczysz całe życie, aby przeżyć ten jeden moment chwały, zwycięstwo. Nie udaje się i cała odpowiedzialność spada na twoje barki. Nie sądzę, żeby koleżanki chciały zrobić mi na złość. Raczej nie miały świadomości, co się dzieje.
Zabrakło odwagi?
Może też odwagi. Byłam ostatnią osobą, która powinna tam wyjść i długo się tłumaczyć. Dziewczyny pojechały do hotelu. Słabo to wyglądało. Niektórzy myśleli, że są na mnie wściekłe, że się obraziły. Było mi przykro, że żadna nie miała odwagi wyjść, powiedzieć kilku zdań. Były w lepszym stanie niż ja. I tak zostałam, otoczona przez dziennikarzy, zupełnie sama. Sama wracałam też do olimpijskiej wioski.
Częściej płakała pani podczas kariery ze szczęścia czy z bezsilności?
Chyba z bezsilności. Ten płacz ze szczęścia jest jednak wart tysięcy łez wylanych ze smutku.
[nextpage]Miała pani więcej wzlotów czy upadków?
Czuję dziś w życiu równowagę, więc pewnie tyle samo. Podczas spotkań z młodzieżą opowiadam o tym, że byłam trzy razy na igrzyskach olimpijskich i zdobywałam medale mistrzostw świata oraz mistrzostw Europy, a nie że nigdy nie wygrałam zawodów Pucharu Świata. Trzeba ponieść w sporcie dużo porażek, żeby raz zwyciężyć. Nie ma innej drogi do sukcesu. Sport ma też charakter wychowawczy. Nawet, jeśli człowiek kończy przygodę wcześnie, to zyskuje, nabiera pewnych cech charakteru. Nie znam sportowca, który źle skończył. Wszyscy mają fajne rodziny, prace i dobrze sobie w życiu radzą.
Często chciała pani kończyć karierę?
Co trzeci dzień. A naprawdę trudne momenty miałam dwa. Najpierw tuż po maturze, kiedy musiałam podjąć decyzję w sprawie przyszłości. O krok od zakończenia kariery byłam też po igrzyskach w Soczi. Nie miałam satysfakcjonujących wyników, nie zdobywałam medali. Myślałam sobie: "Jestem młoda, mogę robić wiele rzeczy, nie chcę poświęcać życia dla sportu".
Kto panią przekonał do zmiany zdania?
Trener Adam Kołodziejczyk. Powiedział: "Jeśli teraz zakończysz karierę, to jesteś głupia!". Uświadomił mi, że po latach ciężkiej pracy mam świetne parametry, najwyższe w karierze. Nie zdobyłam wprawdzie medalu w Soczi, ale zabrakło niewiele i kończenie ze sportem byłoby głupotą. Uznałam, ze spróbuję. Kolejny rok miałam najlepszy w karierze.
Trener Kołodziejczyk to trudna postać.
Wprowadził w Polsce bardzo wysoką jakość analizy i teorii treningu. Dużo mnie nauczył. Jest jednak absolutnym teoretykiem. Podczas naszej współpracy pomijał dużo ważnych kwestii, na których się nie znał i nie chciał ich oddać komuś innemu. Mogłyśmy przecież pracować z coachem, psychologiem. Miałam o to do niego dużo żalu. Był trudny w kontaktach międzyludzkich.
Potrafił wbić człowieka w ziemię?
Mówił rzeczy, których nie powinien. Zdarzało mu się wytknąć zawodniczce, że już nie będzie lepiej biegać czy strzelać. Jego teorie były często sprzeczne z rzeczywistością. Pięć lat temu wmawiał Krysi Guzik, że już nic nie osiągnie, bo jest za stara, a ona rok później miała sezon życia. Podobnie było z Magdaleną Gwizdoń. Biathlon to złożony sport. Zawsze można coś poprawić, udoskonalić. Kiedy Ole Einar Bjoerndalen wiedział, że nie poprawi już wydolności, to szukał rezerw w innych elementach. A trener wytykał komuś, że jest za stary i uważał, że nie powiedział nic złego. Każdy sportowiec musi umieć motywować się sam, ale każdy jest też człowiekiem i zdarzają mu się gorsze chwile. Trudno jest pracować, kiedy nawet trener w ciebie nie wierzy.
Można powiedzieć, że pogrzebał czyjąś pracę, dobre wyniki?
Myślę, że sam zdaje sobie z tego sprawę. W sporcie bardzo ważna jest świadomość i umiejętność odpowiedniego ukierunkowania energii. On jej nie miał. Długo go tego uczyłyśmy, nieraz płacząc, krzycząc. Dziś podobno zmienił się na lepsze. Trzymam za niego kciuki, bo to wartościowa postać.
Na wieść o planowanej ciąży trener nazwał panią "durną".
Teraz się z tego śmieję, choć wtedy miałam mieszane uczucia. We wrześniu postanowiłam, że robię rok przerwy. Spróbuję zajść w ciążę. A nawet, jak się nie uda, to i tak muszę odpocząć. Potrzebowałam tego. Wszystko się ułożyło, zaszłam w ciążę, nawet bliźniaczą.
Wróciła pani do sportu. Heroiczny wyczyn.
Podziwiam każdą kobietę, która po ciąży decyduje się na powrót do sportu. To jest temat na dobrą książkę motywacyjną. Gdybym miała wskazać moje największe życiowe sukcesy, to na pierwszym miejscu byłaby rodzina, a na drugim to, że udało mi się wrócić do zawodowego sportu.
Często słyszała pani, że nie da rady?
Wielu ludzi uważało, że nie wytrzymam.
Polski Komitet Olimpijski odmówił pani wsparcia.
Chodziło o stypendium solidarności olimpijskiej. To wsparcie dla sportowców, którzy nie mają jeszcze minimum na igrzyska, ale mogę je zdobyć. Ktoś najwyraźniej uznał, że jako matka bliźniaków nie mam szans pojechać do Pjongczangu. W sezonie 2016/17 nie wystartowałam na imprezie głównej, więc nie mogłam liczyć na wsparcie ministerialne. Pomógł mi Polski Związek Biathlonu. Władze od maja przyznały mi stypendium równoważne z tym, jakie za zajęcie ósmego miejsca na mistrzostwach świata miały dziewczyny ze sztafety.
Zaczęło się cygańskie życie.
Zabierałam dzieci na większość zawodów. Poukładanie tego było prawdziwym wyzwaniem. Finansowanie, zakwaterowanie, przejazdy, opieka... Bywało tak, że po ciężko przepracowanym zgrupowaniu sadzałam w samochodzie dwie babcie z "Groszkami", sama wskakiwałam za kierownicę i nocą jechałam do domu. Nie było mnie stać na kierowcę. Mój partner Szymon pomagał mi, kiedy tylko mógł, ale też miał życie zawodowe. Nie było tak, że Wera wraca na igrzyska, to wszyscy na baczność i nic innego się nie liczy. Stanęłam przez niesamowitym wyzwaniem. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy chcieli pomóc. Dziś bym tego nie powtórzyła. Nie miałabym siły.
Mocno otworzyła się pani wówczas przed kibicami.
Byłam bardzo aktywna w mediach społecznościowych. Pokazywałam rodzinę, dzieci, dzieliłam się codziennymi trudami. Poruszyłam dzięki temu dziesiątki kobiet, które postanowiły zawiesić zawodowe kariery i powalczyć o siebie, o swoje marzenia. Dostawałam dużo wiadomości, podziękowań. Świadomość, że moja historia dała komuś motywację oraz siłę, to dla mnie ogromna nagroda.
Jak poznaliście się z Szymonem?
Niewinnie, w klinice doktora Krzysztofa Ficka. On był tam jako fizjoterapeuta, ja jako zawodniczka. Nic nie wskazywało, że może być z tego coś więcej.
Tryb życia sportowca nie sprzyja budowaniu związków. Długo się docieraliście?
Kiedy wyczułam, że smali do mnie cholewki, powiedziałam, żeby od razu odpuścił, bo chcę być sama. A on powtarzał, że niczego ode mnie nie chce, chodzi tylko o wspólny obiad, koleżeński kontakt. Nie miał oczekiwań i to było świetne. Jego towarzystwo sprawiało mi przyjemność, zaczęliśmy się świetnie dogadywać. Pracował na dwa etaty: jako fizjoterapeuta i trener badmintona. Doskonale rozumiał, że muszę często wyjeżdżać. Miłość do sportu nas połączyła. Od nikogo nie otrzymałam wcześniej tyle zrozumienia i wsparcia.
Ostrożność była wynikiem poprzedniego, nieudanego związku?
Skończyły się igrzyska w Soczi. Nie wiedziałam, czego chcę, musiałam sobie poukładać w głowie pewne rzeczy. Nie miałam ochoty na związki, ale życie to zweryfikowało. Cieszę się, że odważyłam się wówczas dać Szymonowi szansę. I dać sobie szansę na szczęście.
Powiedziała pani kiedyś Patrykowi Mirosławskiemu, że "niespełnione marzenia też są fajne". Dziś wciąż się pani pod tym podpisuje?
Spełnianie marzeń jest świetne, ale najfajniejsza jest droga do nich. Moim zdaniem najważniejsze jest działanie, ono decyduje o jakoś naszego życia. Wracam czasem do dzieciństwa: chodziłam na kółko teatralne, taneczne, plastyczne. Na śpiew, na gitarę, do tego doszedł sport. Mama mówiła, że jestem szalona. A ja biegałam z zajęć na zajęcia, organizowałam sobie czas. To były epizody, ale na przykład za sprawą zajęć teatralnych mam dziś niezłą dykcję, umiem się wypowiedzieć i pracuję jako komentator. Wszystko dzięki temu, że wprawiłam kiedyś energię w ruch. Martwi mnie, kiedy ktoś mówi, że się nudzi. Mi się nigdy nie nudzi, zawsze jest coś do zrobienia.
Po zakończeniu kariery miała pani miękkie lądowanie?
Przygotowałam się na odejście ze sportu. Wiedziałam, że nie będę tylko siedzieć w domu i zajmować się dziećmi. Nosi mnie, lubię wyzwanie. Obecnie koncentruję się na pracy w telewizji, trzy weekendy w miesiącu spędzam w Warszawie. Mam też wiele innych pomysłów. Interesuje mnie coaching, może zostanę mówcą motywacyjnym.
Sportowcy mają łatwiej, bo sukces mówi za nich.
Zdecydowanie tak.
Jest pani sportowcem spełnionym?
Jestem zadowolona z mojej kariery. Patrząc na Justynę Kowalczyk mogę oczywiście powiedzieć, że moje osiągnięcia nie są zbyt imponujące. Z drugiej strony wychowałam się w skromnej rodzinie. Było nas w domu czworo, rodzice ciężko pracowali. Mama jako kucharka, tata jako stolarz. Nauczyłam się dzięki temu ciężkiej pracy i później łatwiej było mi znieść wyrzeczenia, jakie niesie ze sobą życie sportowca. Trafiłam na wielkie biathlonowe trasy jako dzieciak z małego miasta! Dziś jestem z tego dumna. Czuję się spełniona.
Jako człowiek też?
Mam fajne życie zawodowe, fantastycznego partnera, cudowną rodzinę, a przed sobą długą listę celów oraz marzeń. W tym roku skończę trzydzieści trzy lata. Czuję, że mogę się poklepać po ramieniu i powiedzieć: "dobra robota". Wiadomo, że mogłam zrobić parę rzeczy inaczej, uniknąć kilku poważnych błędów. Nie spełniłam wszystkich marzeń. O wszystkie było jednak warto walczyć.
Autor na Twitterze: