28-latka kilka dni temu zdobyła złoto wioślarskich MŚ w w Płowdiwie. Płynęła w czwórce podwójnej z Martą Wieliczko, Marią Springwald i Katarzyną Zillmann. Polki potwierdziły wielką formę, bo w sierpniu zostały mistrzyniami Europy.
Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Ile kosztuje złoto?
Agnieszka Kobus-Zawojska, wioślarka: Bardzo dużo. Jak się ogląda nasz wyścig, może się wydawać, że to było hop-siup. Wsiadły, popłynęły, wygrały. A ja byłam wykończona. Znajomy śmiał się ze mnie, że na ostatnich stu metrach tylko się odwracałam i szukałam wzrokiem mety.
Podobno najsłabsza z Niemek ma na ergometrze taki wynik, jak najmocniejsza z was. Wy zdobyłyście złoto, one srebro.
Najsłabsza Niemka, szlakowa, ma "życiówkę" 6:47. U nas Kasia, najmocniejsza, wykręciła 6:49.
To pokazuje, że zawody wygrywa się głową?
Idziemy po rozżarzonych węgielkach do bramy i ten, kto dotrze najdalej, zwycięża. Prawda jest taka, że wszystkie osady są na podobnym poziomie. Każdy wzorowo przygotowuje się do najważniejszych zawodów. Dla mnie najważniejsze jest to, że stając na starcie patrzę na moje dziewczyny i myślę: "Muszę im pomóc!". Mam do nich 110 procent zaufania.
Trzeba też pamiętać, że ergometr to tylko maszyna. W łódce w grę wchodzą jeszcze inne rzeczy: współpraca, podejście psychiczne, luz. I czucie wody.
Co to znaczy?
Trudno to wytłumaczyć. My po prostu czujemy, kiedy łódka dobrze płynie. Najważniejsze, żeby wszystko robić razem.
Jaki jest podział ról na łódce?
Każda musi jechać to samo, co koleżanka przed nią. Na 100 procent. Teoretycznie tempo dyktuje Kasia, która jest szlakową. Ale to tylko teoria.
Sport to życie w delegacji?
Przed igrzyskami spędziłyśmy na zgrupowaniach 317 dni. W tym roku może było ich trochę mniej. Typowy dzień wygląda tak: rano rozruch - trzy razy w tygodniu - potem śniadanie, trening, obiad, drzemka, trening, kolacja. I czas dla siebie.
Co jest trudniejsze: położyć się spać czy wstać rano?
Przy dużym zmęczeniu sen często nie chce przyjść. Lubię okresy startowe, kiedy po dwóch tygodniach treningów mamy zawody. Wyścig to dla nas wisienka na torcie. Najgorszej jest zimą. Wtedy zajęcia są długie, trudne, żmudne. Trzeba je przeżyć, żeby później było dobrze.
Co się wówczas dzieje?
Ergometr, siłownia, rowery. Zawsze mamy też narty biegowe w Livigno, a na wodę zazwyczaj jedziemy w lutym do Portugalii.
Adam Kszczot powtarza, że trening to przekraczanie barier. Trzeba wyjść ze strefy komfortu, czasem się wręcz porzygać. U was też tak jest?
To zależy od rodzaju zajęć. Czasem trzeba pilnować tętna i zakresu wyznaczonego przez trenera. Nieraz faktycznie kończę jednak trening z bólem brzucha, gdy robi mi się niedobrze. Wtedy wiem, że zbliżyłam się do granicy.
Czuje pani trudny kariery? Bartosz Jurecki mówił mi kiedyś, że codziennie po wstaniu z łóżka potrzebuje półgodzinnej rozgrzewki.
Często tak jest. Najgorsze, kiedy podczas przygotowań mamy treningi na wodzie, a później z niej wychodzimy i w Zakopanem mamy góry, siłownię oraz ergometr. Człowiek przez trzy dni ma problemy z tym, aby usiąść na toalecie albo zejść po schodach. Jest dramatycznie.
Kiedy poczuła pani, że było warto?
Po tym, jak w Płowdiwie minęłam linię mety. Tak naprawdę chyba jednak wciąż to do mnie dociera, przed naszą rozmową, pomyślałam sobie: "Kurczę, jesteśmy najlepsze na świecie!" Kilka lat temu nikt by tego nie przewidział, a jednak się udało!
W tym roku do kadry dołączył pani mąż Maciej.
I bardzo się cieszę! Dzięki temu po pracy mogę wyczyścić głowę. To ważne, bo wieczorami człowiek często jest zmęczony, ma wszystkiego dość. A tu wokół ciągle te same twarze. Cieszę się z tego sezonu, dziękuję trenerowi i dziewczynom za wszystko, ale najwięcej radości daje mi chyba to, że wreszcie od siebie odpoczniemy! Nie ukrywajmy: mamy już siebie dość. Mieszkamy razem właściwie cały rok. W końcu musi dojść do przesytu i zmęczenia materiału.
Lubicie się, kumplujecie?
Tak, to coś więcej niż znajomość z pracy. Dziewczyny były na moim weselu. Oczywiście, nie trzeba się kochać aby współpracować. Czasem mówię, że pracujemy w sportowej korporacji. Idziemy do firmy, wykonujemy pracę i wracamy do domu. Gdyby jednak łączyły nas tylko stosunki zawodowe, nie zapraszałbym ich do uczestnictwa w tak ważnym dla mnie dniu.
Jaką jesteście grupą?
Każda z nas jest inna, dobrze się uzupełniamy. Kasia i Marta to złote medalistki mistrzostw świata młodzieżowców. Są doświadczone, ale czasem trzeba było je trochę stopować. Pokazać, że na seniorskie zawody trzeba spojrzeć trochę inaczej. Sprawdziły się idealnie. Maria z kolei jest oazą spokoju, wszystkich tonuje.
Kasia i Marta są ogniem, a pani i Maria wodą?
Nie, zdecydowanie nie jestem wodą! Zawsze podkręcam atmosferę, do każdego startu podchodzę z olbrzymim entuzjazmem. U mnie to, co w myśli, to i na języku. Maria często mnie tonuje. A kiedy ona jest zbyt spokojna, ja ją podkręcę. Czasem też jest tak, że nie trzeba wiele mówić. Pewne rzeczy po prostu się czuje. Po półfinale w Płowdiwie powiedziałam dziewczynom: "Rozwalimy to!". Marta to samo powtórzyła przed finałem. Każda wiedziała, że będzie dobrze. I rozwaliłyśmy to.
Z czego żyje wioślarz?
Mamy tylko stypendia, trudno o sponsorów. To nie jest łatwa sprawa, bo trzeba być w "ósemce" na imprezie mistrzowskiej. Bardzo irytowało mnie, kiedy po mistrzostwach świata ktoś napisał o chłopakach, że "zawiedli", albo że byli "ostatni". Fakt, zajęli w finale szóste miejsce, ale to przecież szóste miejsce na świecie! Musieli się nawiosłować, miejsca w finale nikt nie dostaje za darmo.
Kiedy zarobiła pani pierwsze pieniądze ze sportu?
W 2008 roku dostałam stypendium z miasta za szóste miejsce na mistrzostwach świata juniorów. To było chyba 800 złotych. Byłam wówczas młoda, bardzo pomagali mi rodzice. Czasem ważniejsze było to, żeby kupić mi odżywki niż coś do domu. Mój rozwój sportowy był priorytetem i jestem im bardzo wdzięczna. Całe szczęście, że to wszystko nie poszło na marne. A miałam kryzys przed igrzyskami w Londynie. Nie dostałam się wówczas do składu, trener postawił na inne dziewczyny. Zrobiłam sobie długie wakacje, byłam załamana. Później ze zdwojoną siłą wróciłam do treningów. Dużo się wówczas nauczyłam.
To sztuka przekuć porażkę w zwycięstwo.
Tak trzeba podchodzić do wszystkiego. Przed górą zawsze jest dołek, sport to sinusoida. Życie to wzloty i upadki.
ZOBACZ WIDEO: Konrad Bukowiecki: Kibice w Niemczech dali nam owacje na stojąco
[nextpage]Wkurza was, że wioślarstwa jest mało w mediach?
Bardzo nie lubię, kiedy ktoś narzeka na popularność swojego sportu. Masz za złe, że piłkarze są medialni? To mogłeś kopać piłkę! Ja wybrałam taki sport i mogę mieć pretensje tylko do siebie. Pewnie: żałuję, że jest nas mało. Nie jesteśmy przecież głupie, mamy sukcesy i byłoby fajnie, gdyby ktoś o tym mówił. Wydaje mi się jednak, że zmierzamy w dobrym kierunku. Nasza rozmowa też o tym świadczy.
Twitter, Facebook, strona internetowa. Pani jest medialnie świadoma.
Nie planuję być celebrytką, ale jeśli chcemy, aby o naszych sukcesach mówiono, sami też musimy o nich pisać. Cały czas pracujemy na swoją przyszłość. Jestem szczera. Uważam, że mam się czym chwalić, więc będę się chwalić.
Kilka miesięcy temu przeszła pani poważny zabieg.
Miałam cofniętą szczękę względem żuchwy, co utrudniało oddychanie. Podczas zabiegu lekarze poprawili też przegrodę nosową. Dzięki temu polepszyły się moje zdolności wysiłkowe, zmiany dobrze wpłynęły na zdrowie. Wcześniej miałam problemy z zatokami, bolała mnie głowa. A od czasu operacji ani razu nie byłam przeziębiona, nie miałam nawet kataru.
Po zabiegu wrzuciła pani do sieci zdjęcie. Dość drastyczne.
Drastyczne?! Miałam gorsze! A na tym, którym się podzieliłam, nakleili mi po prostu tejpy na opuchliznę. Byłam jak bańka! Może jednak dzięki temu teraz ktoś pójdzie za moim przykładem, nie będzie się bał takiego zabiegu. Nie robiłam tego po to, aby być piękna. Zrobiłam to, żeby być zdrowa.
Efekty widać na ergometrze, na papierze?
Mam złoto w kieszeni!
Po zwycięstwie powiedziała pani, że to był rewanż na trenerze Marcinie Witkowskim, który prowadzi Niemki.
One wygrywały Puchary Świata, my zdobyłyśmy mistrzostwo. To był rewanż. Oczywiście, wiele trenerowi zawdzięczamy. Dzięki niemu zdobyłam medal igrzysk olimpijskich, to on zbudował kobiece wioślarstwo w Polsce. Dziś rywalizujemy, ale kiedyś graliśmy do jednej bramki.
Rozstanie, do którego doszło po igrzyskach w Rio, było bolesne?
Uważałem go za świetnego szkoleniowca i zastanawiałam się, czy po jego odejściu będzie równie dobrze. Wyniki pokazują, że nic się nie zmieniło. Trener Jakub Urban świetnie sobie radzi. Nie mamy powodów do zmartwień.
O Witkowskim mówią: "ojciec sukcesu polskich wioseł". To prawda?
Tak, dzięki niemu w kobiecym wioślarstwie wszystko ruszyło. Najpierw szóste miejsce w Pekinie zajęła Julia Michalska, cztery lata później był brąz, a z Rio przywiozłyśmy już dwa medale. Z faktami nie ma co dyskutować. Trener Witkowski był wytrwały, oddawał się pracy w stu procentach. I pokazał, że w Polsce jest dobrze. Ciężka praca popłaca.
Na wakacje jedzie pani do Meksyku. Na dziko, z plecakiem.
Tak, lubimy to. Nigdy nie podróżujemy all-inclusive, z opaską na ręku. Mamy zaplanowany pierwszy tydzień wyjazdu, a później - zobaczymy. Nie jesteśmy ludźmi, którzy muszą odhaczyć każde muzeum na mapie. Może miejscowi doradzą nam, co warto zobaczyć. Spędzimy w Meksyku 24 dni.
Lubicie takie podróże.
Po igrzyskach olimpijskich byliśmy w Wietnamie. Wylądowaliśmy na północy, wylot mieliśmy z południa i przez miesiąc przejechaliśmy cały kraj. Podeszliśmy do tego z nastawieniem: "Ok, jeśli nam się w tym miejscu spodoba, to zostajemy na dłużej. Jeżeli nie, to wyjeżdżamy jeszcze tego samego dnia".
Jak wrażenia?
To kompletnie inny świat. Wszystko idzie tam jednak do przodu i jeśli ktoś chce jeszcze zobaczyć dzikość Wietnamu, to musi jechać tam teraz.
Na czym ta dzikość polega?
Część trasy pokonaliśmy skuterem. Pewnego dnia okazało się, że główną drogę wyznaczoną przez mapę przecina rzeka. Trochę spanikowaliśmy. Okazało się jednak, że woda sięgała kolan i wszyscy pokonywali ją wpław, przejeżdżali motorami. U nas nikt nawet nie nazwałby tego drogą.
Podróżowaliśmy po niewielkich wioskach, jedliśmy lokalne jedzenie. Chcieliśmy poczuć kraj, zobaczyć jak żyje. Często to my byliśmy dla miejscowych atrakcją! Pewnego razu podszedł do nas miejscowy i zaproponował ryżówkę z plastikowej butelki! Wiadomo, nie odmówiłam. A on był w euforii, że pijemy z nim wódkę.
Innym razem mieliśmy pojechać na plażę. Trafiliśmy jednak na przypływ i ulewę, wodę oglądaliśmy więc w kurtkach przeciwdeszczowych. A Maciej w Wietnamie mi się oświadczył. Wszedł do morza, zawołał i zaczął mi wmawiać, że wyłowił pierścionek. Śmiałam się, nie wierzyłam. No i miałam rację.
Wietnam to bezpieczny kraj?
Bardzo! Ludzie są niezwykle przyjaźni, tylko trzeba się z nimi dogadywać na migi. Mało kto zna angielski. Podziwiam też Maćka za to, że był w stanie jeździć po Sajgonie skuterem. Tam faktycznie na drogach jest "sajgon", zawsze większy ma pierwszeństwo. Miejscowi mają też luźne podejście do niektórych spraw. U nas nikt nie ruszy samochodem bez zapiętych pasów i foteliku dla dziecka, a tam na motorze mogą jechać mama, tata oraz dwójka dzieci.
Nie wiemy jeszcze, co czeka nas w Meksyku. Mama przed wyjazdem trzy razy dzwoniła i przestrzegała: "Uważajcie, żeby was tam nie zabili!". Wydaje mi się jednak, że strach nakręcają media. Rozmawiałam z ludźmi, którzy mieszkają w Meksyku i wszyscy przyznają, że ten kraj żyje z turystyki. I turyście krzywda się nie stanie.
Byliście też w USA.
Tak naprawdę ten kraj niewiele różni się od naszego. Może jest nowocześniej, budynki są większe. Bardzo widoczne są też kontrasty. Idziesz aleją pełną sklepów i ludzi z wyższych sfer, a skrzyżowanie dalej widzisz samych kloszardów.
Kiedyś byłam na Filipinach i po tym wyjeździe moja psychika legła w gruzach. Uderzyła mnie tamtejsza bieda. Siedziałam sobie przy hotelu, nad wodą. Była tak piękna, że aż nie mogłam się napatrzeć! Wreszcie jednak ruszyłam się z miejsca, poszłam za hotel, w kierunku starówki, a tam dzieci biegały na golasa i prosiły o pieniądze. Straszne przeżycie. Nauczyłam się doceniać to, co mamy w tu.
Podróże kształcą.
I zmieniają nastawienie. W Polsce nie jest źle! Nie trzeba wyjeżdżać, tu da się dobrze żyć. Trzeba tylko pracować i chcieć. Ludzie u nas za dużo narzekają. Miałam wrażenie, że pani która siedzi na bazarku w Wietnamie w obdartych kapciach i sprzedaje warzywa jest dużo szczęśliwsza, niż wiele osób tutaj.
Może po karierze zostanie pani zawodowym podróżnikiem?
Na razie mój plan wygląda tak, że po igrzyskach w Tokio postaramy się o dzieci, wychowamy je i po pięćdziesiątce jako szaleni rodzice ruszymy w podróż dookoła świata.
Optymizm i radość z pani biją. To perspektywa urlopu czy tak jest zawsze?
Dużo przeżyłam i nie mam na co narzekać. Kilka dni temu zdobyłam mistrzostwo świata, za chwilę jadę w opóźnioną podróż poślubną. Mam wokół siebie wielu świetnych ludzi, wszystko mi się udaje. Nie mam prawa narzekać. Na wszystko sobie zapracowałam. Jestem z siebie dumna.
Autor na Twitterze: