Agnieszka Kobus-Zawojska. Kiedy mamy siebie dość

- Zdarza się, że człowiek ma problem, aby usiąść na toalecie albo zejść ze schodów. Często kończę trening z bólem brzucha, gdy robi mi się niedobrze. Wtedy wiem, że zbliżyłam się do granicy - mówi nam mistrzyni świata Agnieszka Kobus-Zawojska.

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Agnieszka Kobus-Zawojska Facebook / Julia Kowacic / Na zdjęciu: Agnieszka Kobus-Zawojska
28-latka kilka dni temu zdobyła złoto wioślarskich MŚ w w Płowdiwie. Płynęła w czwórce podwójnej z Martą Wieliczko, Marią Springwald i Katarzyną Zillmann. Polki potwierdziły wielką formę, bo w sierpniu zostały mistrzyniami Europy.

Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Ile kosztuje złoto?

Agnieszka Kobus-Zawojska, wioślarka: Bardzo dużo. Jak się ogląda nasz wyścig, może się wydawać, że to było hop-siup. Wsiadły, popłynęły, wygrały. A ja byłam wykończona. Znajomy śmiał się ze mnie, że na ostatnich stu metrach tylko się odwracałam i szukałam wzrokiem mety.

Podobno najsłabsza z Niemek ma na ergometrze taki wynik, jak najmocniejsza z was. Wy zdobyłyście złoto, one srebro.

Najsłabsza Niemka, szlakowa, ma "życiówkę" 6:47. U nas Kasia, najmocniejsza, wykręciła 6:49.

To pokazuje, że zawody wygrywa się głową?

Idziemy po rozżarzonych węgielkach do bramy i ten, kto dotrze najdalej, zwycięża. Prawda jest taka, że wszystkie osady są na podobnym poziomie. Każdy wzorowo przygotowuje się do najważniejszych zawodów. Dla mnie najważniejsze jest to, że stając na starcie patrzę na moje dziewczyny i myślę: "Muszę im pomóc!". Mam do nich 110 procent zaufania.

Trzeba też pamiętać, że ergometr to tylko maszyna. W łódce w grę wchodzą jeszcze inne rzeczy: współpraca, podejście psychiczne, luz. I czucie wody.

Co to znaczy?

Trudno to wytłumaczyć. My po prostu czujemy, kiedy łódka dobrze płynie. Najważniejsze, żeby wszystko robić razem.

Jaki jest podział ról na łódce?

Każda musi jechać to samo, co koleżanka przed nią. Na 100 procent. Teoretycznie tempo dyktuje Kasia, która jest szlakową. Ale to tylko teoria.

Sport to życie w delegacji?

Przed igrzyskami spędziłyśmy na zgrupowaniach 317 dni. W tym roku może było ich trochę mniej. Typowy dzień wygląda tak: rano rozruch - trzy razy w tygodniu - potem śniadanie, trening, obiad, drzemka, trening, kolacja. I czas dla siebie.

Co jest trudniejsze: położyć się spać czy wstać rano?

Przy dużym zmęczeniu sen często nie chce przyjść. Lubię okresy startowe, kiedy po dwóch tygodniach treningów mamy zawody. Wyścig to dla nas wisienka na torcie. Najgorszej jest zimą. Wtedy zajęcia są długie, trudne, żmudne. Trzeba je przeżyć, żeby później było dobrze.

Co się wówczas dzieje?

Ergometr, siłownia, rowery. Zawsze mamy też narty biegowe w Livigno, a na wodę zazwyczaj jedziemy w lutym do Portugalii.

Adam Kszczot powtarza, że trening to przekraczanie barier. Trzeba wyjść ze strefy komfortu, czasem się wręcz porzygać. U was też tak jest?

To zależy od rodzaju zajęć. Czasem trzeba pilnować tętna i zakresu wyznaczonego przez trenera. Nieraz faktycznie kończę jednak trening z bólem brzucha, gdy robi mi się niedobrze. Wtedy wiem, że zbliżyłam się do granicy.

Czuje pani trudny kariery? Bartosz Jurecki mówił mi kiedyś, że codziennie po wstaniu z łóżka potrzebuje półgodzinnej rozgrzewki.

Często tak jest. Najgorsze, kiedy podczas przygotowań mamy treningi na wodzie, a później z niej wychodzimy i w Zakopanem mamy góry, siłownię oraz ergometr. Człowiek przez trzy dni ma problemy z tym, aby usiąść na toalecie albo zejść po schodach. Jest dramatycznie.

Kiedy poczuła pani, że było warto?

Po tym, jak w Płowdiwie minęłam linię mety. Tak naprawdę chyba jednak wciąż to do mnie dociera, przed naszą rozmową, pomyślałam sobie: "Kurczę, jesteśmy najlepsze na świecie!" Kilka lat temu nikt by tego nie przewidział, a jednak się udało!

W tym roku do kadry dołączył pani mąż Maciej.

I bardzo się cieszę! Dzięki temu po pracy mogę wyczyścić głowę. To ważne, bo wieczorami człowiek często jest zmęczony, ma wszystkiego dość. A tu wokół ciągle te same twarze. Cieszę się z tego sezonu, dziękuję trenerowi i dziewczynom za wszystko, ale najwięcej radości daje mi chyba to, że wreszcie od siebie odpoczniemy! Nie ukrywajmy: mamy już siebie dość. Mieszkamy razem właściwie cały rok. W końcu musi dojść do przesytu i zmęczenia materiału.

Lubicie się, kumplujecie?

Tak, to coś więcej niż znajomość z pracy. Dziewczyny były na moim weselu. Oczywiście, nie trzeba się kochać aby współpracować. Czasem mówię, że pracujemy w sportowej korporacji. Idziemy do firmy, wykonujemy pracę i wracamy do domu. Gdyby jednak łączyły nas tylko stosunki zawodowe, nie zapraszałbym ich do uczestnictwa w tak ważnym dla mnie dniu.

Jaką jesteście grupą?

Każda z nas jest inna, dobrze się uzupełniamy. Kasia i Marta to złote medalistki mistrzostw świata młodzieżowców. Są doświadczone, ale czasem trzeba było je trochę stopować. Pokazać, że na seniorskie zawody trzeba spojrzeć trochę inaczej. Sprawdziły się idealnie. Maria z kolei jest oazą spokoju, wszystkich tonuje.

Kasia i Marta są ogniem, a pani i Maria wodą?

Nie, zdecydowanie nie jestem wodą! Zawsze podkręcam atmosferę, do każdego startu podchodzę z olbrzymim entuzjazmem. U mnie to, co w myśli, to i na języku. Maria często mnie tonuje. A kiedy ona jest zbyt spokojna, ja ją podkręcę. Czasem też jest tak, że nie trzeba wiele mówić. Pewne rzeczy po prostu się czuje. Po półfinale w Płowdiwie powiedziałam dziewczynom: "Rozwalimy to!". Marta to samo powtórzyła przed finałem. Każda wiedziała, że będzie dobrze. I rozwaliłyśmy to.

Z czego żyje wioślarz?

Mamy tylko stypendia, trudno o sponsorów. To nie jest łatwa sprawa, bo trzeba być w "ósemce" na imprezie mistrzowskiej. Bardzo irytowało mnie, kiedy po mistrzostwach świata ktoś napisał o chłopakach, że "zawiedli", albo że byli "ostatni". Fakt, zajęli w finale szóste miejsce, ale to przecież szóste miejsce na świecie! Musieli się nawiosłować, miejsca w finale nikt nie dostaje za darmo.

Kiedy zarobiła pani pierwsze pieniądze ze sportu?

W 2008 roku dostałam stypendium z miasta za szóste miejsce na mistrzostwach świata juniorów. To było chyba 800 złotych. Byłam wówczas młoda, bardzo pomagali mi rodzice. Czasem ważniejsze było to, żeby kupić mi odżywki niż coś do domu. Mój rozwój sportowy był priorytetem i jestem im bardzo wdzięczna. Całe szczęście, że to wszystko nie poszło na marne. A miałam kryzys przed igrzyskami w Londynie. Nie dostałam się wówczas do składu, trener postawił na inne dziewczyny. Zrobiłam sobie długie wakacje, byłam załamana. Później ze zdwojoną siłą wróciłam do treningów. Dużo się wówczas nauczyłam.

To sztuka przekuć porażkę w zwycięstwo.

Tak trzeba podchodzić do wszystkiego. Przed górą zawsze jest dołek, sport to sinusoida. Życie to wzloty i upadki.

ZOBACZ WIDEO: Konrad Bukowiecki: Kibice w Niemczech dali nam owacje na stojąco
Czy Polki zdobędą medal na IO w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×