Matka Kamila Glika: To był cud od Boga, że syn z tego wyszedł

WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski / Na zdjęciu: Kamil Glik
WP SportoweFakty / Wojciech Tarchalski / Na zdjęciu: Kamil Glik

Matka Kamila Glika, Grażyna Glik, w oficjalnej biografii "Kamil Glik. Liczy się charakter" opowiedziała o poważnej chorobie syna, którą przeszedł w 1989 roku. - To był cud od Boga, że syn z tego wyszedł – ocenia.

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa SQN prezentujemy fragment biografii Kamila Glika, przygotowanej przez piłkarza we współpracy z Michałem Zichlarzem.

**

- Boże nie odbieraj mi dziecka! - krzyczał zdesperowany Jacek. Babcia Krystyna poleciała na Katowicką do kościoła i błagała Boga o życie wnuka. Kamil miał wtedy niespełna 1,5 roku.

Gdy przyjechał z mamą do babci, był cały siny. Usta, twarz. I te dziwne plamy. Nie dał się nawet z wózka wyciągnąć. - Synowa z synem pojechali do lekarza w sanatorium dla dzieci po chorobie Heinego-Medina. Niestety, nikogo tam nie było. Potem jechali do szpitala - wspomina Krystyna Glik.

ZOBACZ WIDEO Zbigniew Boniek: Najtrudniejszy mecz będzie z Irlandią Północną (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

W szpitalu lekarz kazał rozebrać chłopca. Wybroczyny pokrywały całe ciało. Doktor pokręcił głową. Nie wierzył, że maluch jest w stanie jeszcze ustać na nogach.

- To bardzo silny chłopak - powiedział. Ale jego zachowanie wskazywało, że sytuacja jest dramatyczna. W tym samym czasie sześcioro dzieci w okolicy zmarło na sepsę.

- Do godziny 23 kazali nam czekać na wyniki. Jak one przyszły, to była cała litania. Kamil płakał, a zrozpaczony Jacek krzyczał. Ile ja się wtedy wypłakałam… Od pielęgniarki dowiedziałam się potem, że dwa razy robili mu punkcję w kręgosłup. Pobierali płyn rdzeniowy. Miał być nawet przewieziony do szpitala w Katowicach, czy ropy nie ma w głowie. To był cud, cud od Boga, że z tego wtedy wyszedł. To było coś niemożliwego - opowiada z przejęciem Krystyna Glik.

Od początku był silnym chłopcem. Zapewne po pradziadku. Paweł GlÜck miał twardą rękę do roboty. Był kowalem, a jednocześnie uprawiał sześciohektarowe gospodarstwo w Schedlitz na Opolszczyźnie, które po wojnie przemianowano na Siedlec.

- Zaczęło się od niewyleczonej do końca anginy. Dostał za słabe antybiotyki i wszystko przeszło z gardła do krwioobiegu. To był czerwiec, lipiec 1989 - wspomina Grażyna Glik, mama Kamila.

Lekarze zdiagnozowali sepsę i zapalenie opon mózgowych. - Jedenaście dni spędził w szpitalu dziecięcym, który znajdował się wtedy tam, gdzie teraz jest Urząd Skarbowy przy ulicy 11 Listopada. To były czasy, kiedy z dzieckiem nie można było być razem. Z mężem praktycznie cały czas na zmianę przebywaliśmy jednak z nim w szpitalu. Był w izolatce, a my zaglądaliśmy przez okno. Byliśmy przejęci. Było chodzenie do kościoła, modlitwa, bo jak trwoga, to do Boga. Organizm był jednak młody i jakoś z tym wszystkim sobie poradził. Potem pamiętam, jak ordynator mówił, że jeden procent dzieci na świecie tak szybko wychodzi z wszystkiego, jak Kamil - mówi pani Grażyna Glik.

Źródło artykułu: