Tak, to my - ci sami, którzy pierwszego awansu na Euro dostąpiliśmy raptem osiem lat temu, którzy z sześciu meczów na poprzednich turniejach nie potrafiliśmy wygrać żadnego. To my, którzy w 2012 roku potrafiliśmy zorganizować piękne finały bez strajków, ze świeżo otwartymi autostradami, nowiutkimi stadionami i lotniskami, a jednocześnie na boisku ponieśliśmy klęskę. Wtedy nasz wyciągnięty język miał twarz Franciszka Smudy. I to nie była mina cwaniaka, który zaskoczył całą Europę taktyką i skutecznością. Ten język oznaczał bezradność, przyznanie się do tego, że jesteśmy piłkarską prowincją, na której, jak się nie wie, jak zareagować, wyciąga się język i głupio się śmieje.
Do Francji przyjechaliśmy w innej roli. Nie przeszliśmy eliminacji jak burza, nie połamaliśmy po drodze wszystkich drzew. Potrafiliśmy wygrać z Niemcami, ale ze Szkocją dwa razy remisowaliśmy. Jednak przez te cztery lata stało się coś, co sprawiło, że zaczęliśmy sobie wierzyć. Nie w siebie, tylko właśnie sobie. Kiedyś polski piłkarz mówiący przed meczem, że nie boi się przeciwników, bo to przecież "także tylko ludzie", na twarzy miał wypisany strach. Wiedział, że będzie grał przeciwko ludziom, ale zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń. Nie mówił, że przeciwnicy to "także ludzie", musiał dodać to słowo - "tylko", jakby mówił o sobie i własnych słabościach. A potem nogi uginały się w kolanach już w tunelu, a hymn brzmiał jak rozdygotana letnia piosenka.
Był moment, kiedy przestraszyłem się, że koszmar letniej nocy wraca. Pierwsze 15 minut meczu z Niemcami w Paryżu to była karuzela, na którą wsadzili nas rywale i kręcili tak mocno, że tylko kwestią czasu wydawało się, kiedy któremuś z naszych odepnie się łańcuch i z niej wypadnie. Polacy trzymali się jednak mocno, a potem zaczęli grać w piłkę. Graliśmy przeciwko mistrzom świata na turnieju wielkiej rangi i okazało się, że można to zrobić bez kompleksów. Jeśli ktoś po pokonaniu Irlandii Północnej miął wątpliwości, czy naszych stać na dobry występ przeciwko silnemu przeciwnikowi, w czwartek w Paryżu przekonał się na własne oczy. Odzyskaliśmy kontrolę, może nie nad meczem, ale przynajmniej nad sobą. Kiedy przycisnęliśmy i tylko przez niebywałą nieskuteczność Arkadiusza Milika nie prowadziliśmy, kamery pokazały zbliżenie na twarz Roberta Lewandowskiego. "Dalej to!" - powiedział. Wiedział, że wróciliśmy na dobre tory.
ZOBACZ WIDEO #dziejesienaeuro. Jerzy Kryszak zachwycony Michałem Pazdanem. "Interwencje tego gostka były fantastyczne!"
Lewandowski to w tej kadrze człowiek-instytucja. Jest jak Jean-Michel Jarre - potrafi grać na kilku fortepianach na raz, jednocześnie sprawiając, że każdy czuje się tym najważniejszym. Może grać w pomocy, może rozbijać ataki rywali, może straszyć pressingiem Manuela Neuera, może dawać kolegom sygnał do ataku, wygrywając walkę o piłkę z trzema przeciwnikami, może dać się poniewierać, może ściągać uwagę całej obrony, może szukać Milika podaniami, może nawet przy rzutach rożnych dla rywali pilnować słupka. Tyle że nie po to na Euro przyjechał.
Najwyższa pora wyciągnąć naszą największą armatę i innym kazać przynosić tylko kule mocy. Lewandowski i Milik stanowili najgroźniejszy duet napastników Europy w eliminacjach, ale to piłkarz Bayernu sprawił, że jego młodszy kolega tak szybko przy nim urósł i stał się groźny dla wszystkich. Milik zawiódł jednak w obu meczach - przy okazjach, które miał, powinien z czterema golami prowadzić w klasyfikacji strzelców, a tak bilans bramkowy Polaków przed ostatnim meczem w grupie to skromne 1:0. Czas to zmienić i postawić na tego, który gole gwarantuje. To świetnie, że przeciwko Irlandii doskonale zagrał Bartosz Kapustka, a po meczu z Niemcami ruch na autostradzie A2 z Berlina do Warszawy zmalał, bo wszyscy boją się, że na bramkach stać będzie Michał Pazdan i nikogo nie przepuści. Euro we Francji miało być jednak turniejem Lewandowskiego i niech się w końcu tak stanie. Nasz kapitan gra świetnie, jest jak gladiator, krytykować go za dotychczasowe występy mogą tylko piłkarskie oszołomy. We wszystkich biografiach, jakie ukazały się przed turniejem, wspomina jednak o tym, że cierpi bez goli. Że królestwo szesnastu metrów od linii bramkowej musi należeć do niego. Pozwólmy więc Lewandowskiemu w końcu na odrobinę radości.
W La Baule rozmawiałem z jednym z piłkarzy, który po zwycięstwie nad Irlandią wyrażał swoją radość tak entuzjastycznie, jakby znalazł grzyba w lesie. - No bo z czego tu się cieszyć. Przecież jak wyjdziemy z grupy, to znaczy, że znajdziemy się w gronie szesnastu najlepszych drużyn Europy. A ile drużyn grało w finałach w 2008 i 2012? Szesnaście. Czyli jak wyjdziemy z grupy, to dojdziemy do miejsca, w którym już byliśmy. Sukcesem będzie wszystko wyżej. O, po takim zwycięstwie w ćwierćfinale, to bym się ucieszył - powiedział.
I brzmiał, jakby sobie wierzył.
Michał Kołodziejczyk z Paryża