Dwa razy przed mistrzostwami Europy w kraju liczono na sukces. Wyjście z grupy każdy brał w ciemno. Życie jednak bezlitośnie weryfikowało plany i zapędy. Do niechlubnej historii przeszła też porażka w Murcji z późniejszym mistrzem świata. To był jeden z najgorszych występów reprezentacji Polski od dawien dawna. Gdy po latach czyta się i słucha wszystkich tłumaczeń, słowa selekcjonera z 2010 r. brzmią abstrakcyjnie. 8 czerwca to przeklęta data dla polskiego futbolu.
Bolesny debiut
Po tym, jak Biało-czerwoni przeszli eliminacje do Euro 2008 jak burza, w kraju panowały duże nadzieje związane z występem w turnieju. Na początek przyszło nam grać z Niemcami. Spotkania te zawsze dostawały podtekstu na różnym tle. Pierwszy gwizdek był tuż po wygranej Roberta Kubicy w Grand Prix Kanady Formuły 1. Apetyty wtedy wzrosły. Czuło się, że 8 czerwca 2008 r. może przejść do historii polskiego sportu.
Kadra Leo Beenhakkera zaliczyła jednak bolesne przywitanie z turniejowym futbolem. Niemcy grali perfekcyjnie. Szybkie piłki na wyprzedzenie tworzyły poważne zagrożenie. W obronie mieliśmy sporo szczęścia, Artur Boruc robił, co mógł, by nie skończyło się pogromem. W ataku tego tego już nam brakowało.
ZOBACZ WIDEO: Euro 2020. Ciężki turniej przed Polakami. "Dla mnie sukcesem będzie wyjście z grupy"
Niemcy wygrali 2:0, a wypunktowali nas... Polacy. Obie bramki zdobył Lukas Podolski, który nie chciał się po nich cieszyć. Dwa razy asystował Miroslav Klose.
Po meczu Podolski udzielił wywiadu, będąc w czerwonej koszulce kadry Polski. - Dużą rodzinę mam w Polsce i w Niemczech i chcieli wszystkie koszulki, to załatwiłem, dla siebie też jedną. Myślałem, że będzie ciężko z Polską, dobrze zagrali. Mogło skończyć się wyżej w pierwszej połowie, 3, 4:0, jakby kontry lepsze były. Życzę Polsce, żeby następny mecz wygrali i z nami wyszli z grupy - mówił popularny "Poldi" dla Polsatu. Oczywiście rozmawiał w języku polskim.
Łomot, jakiego dawno nie dostaliśmy
Po katastrofie w eliminacjach do mundialu w RPA przyszła bora na budowę drużyny na Euro 2012. Franciszek Smuda miał ponad dwa lata na stworzenie zespołu, który nie zawiedzie na turnieju. To jednak przychodziło w bólach, co pokazał sparing z Hiszpanią tuż przed startem mistrzostw świata w RPA. 8 czerwca 2010 r. "La Roja" grała pięknie i zabójczo. Czuć było, że atmosfera u nich jest naprawdę dobra, piłkarze mają życiową formę, więc po sięgnięciu tytułu mistrza Europy mogli zgarnąć pierwsze w historii mistrzostwo świata.
Do przerwy było 0:2, ale obie drużyny dzieliła jakościowa przepaść. W drugiej części to było dobitnie widać. Skończyło się katastrofą. 0:6, z czego dwa gole to samobóje Dariusza Dudki i Roberta Lewandowskiego. Sami piłkarze chcieli zapomnieć o tym jak najszybciej, nie kryli też złości.
- Tragicznie to wyglądało, nie będę teraz wymieniał, kto i jaki błąd popełnił, ale niech każdy zrobi sobie rachunek sumienia i zobaczy, ile nam jeszcze brakuje do najlepszych. Jesteśmy w momencie budowania zespołu i wiem, że kibice oczekują od nas świetnych meczów i wygranych. Ale jak się gra przeciwko mistrzom Europy, tak to wygląda. Tyle nam jeszcze brakuje. Życzę Hiszpanom sukcesów w RPA. A my? Czasami trzeba dostać w d..., żeby coś w życiu zmienić. To była lekcja pokory - stwierdził Tomasz Kuszczak.
Po meczu Smuda przyznał, że Hiszpania szybko zdominowała "Biało-czerwonych" i już po kwadransie wiedział, co się święci. - W najczarniejszych snach nie spodziewałem się aż takiej porażki, ale my byliśmy już po sezonie, na wakacjach - mówił tuż po spotkaniu - powiedział.
Później, gdy tłumaczył się z blamażu, stwierdził, że "dopuszczaliśmy myśl o takim wyniku przed meczem", a winę zrzucał na... zmęczenie po sparingu z Serbią, który był grany tydzień wcześniej, w deszczu, na grząskiej murawie. - W meczu z Serbią w tych trudnych warunkach straciliśmy dużo sił. Nie byliśmy przygotowani do tych spotkań, tak jak Hiszpania przygotowuje się do mundialu. Fizycznie odpadliśmy. Widzieliśmy, jaka jest różnica. Żadnych pretensji do piłkarzy nie mam - oceniał na konferencji dwa dni po meczu.
Obrazem ówczesnej nędzy i rozpaczy były próby reprezentantów wymiany koszulek z Hiszpanami. Oczywiście nieskuteczne.
Rozczarowanie w domu
Wielki turniej na polskich boiskach, czyli Euro 2012. Piękne stadiony i miliony kibiców, którzy stali murem za drużyną. Do tego polskie trio z Dortmundu, które było motorem napędowym Borussii i trzonem reprezentacji. Kadra miała tyle mocnych stron, że grzechem było nie skorzystać z nich. Szczególnie 8 czerwca, na start imprezy.
Na otwarcie turnieju przyszło nam mierzyć się z Grecją. Zaczęło się wręcz śpiewająco. Szybka bramka Lewandowskiego dała duże nadzieje na trzy punkty. - To jest dla mnie historyczne przeżycie, bo euforia była niewyobrażalna, coś wspaniałego - wspominał swego czasu "Lewy" w reportażu TVP.
Tuż przed przerwą Grecy stracili jednego piłkarza, który dostał czerwoną kartkę. "Biało-czerwoni" tego nie wykorzystali. Wszystko się zacięło, a rywal zaczął się nakręcać. Wyrównał, a potem czerwoną kartkę obejrzał Wojciech Szczęsny.
- Nie spodziewałem się takiego momentu podczas tych mistrzostw, nie przygotowałem się na taką okoliczność. Taki moment kształtuje człowieka też, ale nie był to fajny. Gdy dostałem czerwoną kartkę i schodziłem z boiska, to nie bardzo dochodziło do mnie - wyznał.
W bramce musiał stanąć Przemysław Tytoń, od razu obronił rzut karny. Mogło skończyć się porażką, ale był tylko remis. po którym pozostawał jednak niesmak. Czuło się też rozczarowanie, że nie udało się wykorzystać gry w przewadze i pójść za ciosem.
Nowoczesna historia futbolu pokazuje, że granie 8 czerwca wyjątkowo nie leży reprezentacji Polski. Nie ma znaczenia, czy to spotkanie o stawkę czy mało znaczący sparing. Wtedy mecze "Biało-czerwonych" przynosiły duży zawód i rozczarowanie. Miejmy nadzieję, że z Islandią przyjdzie swego rodzaju przełamanie klątwy dnia, co będzie znakiem dobrego występu na Euro 2020.
Czytaj też:
Sousa ma spory dylemat przed Euro
Eksperci o decyzji ws. Milika