Max Verstappen mistrzem świata po raz trzeci! Dołącza tym samym do prestiżowego składu takich kierowców jak Ayrton Senna, Niki Lauda czy Jackie Stewart, a jednocześnie został drugim, najmłodszym kierowcą z trzema tytułami po Sebastianie Vettelu. Oczywiście zdobycie tytułu było spodziewane. To co obecnie w Formule 1 znacznie trudniej przewidzieć, to forma czołówki, poza Holendrem.
Wyjątkowy sezon F1
Katar po raz kolejny w tym sezonie udowodnił, jak zawzięta i wyrównana walka odbywa się o kolejne miejsca na podium czy wręcz pozycję między drugą a szóstą. Ileż mieliśmy w tym sezonie zmian w tej hierarchii.
Z superszybkim duetem Fernando Alonso-Aston Martin na początku i bardzo dużymi wahaniami formy zarówno Ferrari i Mercedesa, kandydaci do topowych lokat zmieniali się z wyścigu na wyścig. Wystarczył drobny, ale trafiony pakiet poprawek, a czasem wręcz detal w ustawieniu samochodu, żeby jeden z tej trójki teamów, wbrew temu co widzieliśmy np. tydzień czy dwa wcześniej, niespodziewanie zbliżył się do tempa Verstappena.
ZOBACZ WIDEO: Polski mistrz szczerze o swojej przemianie. "Byłem łobuzem"
W tym sensie aktualny sezon jest wyjątkowy, a GP Kataru tę tendencję potwierdziło. Carlos Sainz w pięknym stylu wygrywając, tak całkiem przecież niedawny Singapur (gdzie dla podkreślenia dominacji zdobył również pole position), w Katarze nie był w stanie zakwalifikować się do Q3. Mercedes, który w pierwszej części sezonu miał ogromne problemy, startował na Losail do wyścigu głównego z pozycji numer dwa i trzy.
Choć dla oddania atmosfery zmagań w piątek w Katarze należy dodać, że generalnie poważne problemy mieli debiutanci. Debiutanci na tym torze. Duży wiatr i pustynne warunki w parze z charakterystyką toru tworzyły specyficzne wymogi, które np. sprowokowały Sainza do żartu, że właśnie tutaj szybki byłby... jego ojciec. Na problemy z przyczepnością narzekał zatem niemal cały padok, a jednocześnie czasu na przygotowania i znalezienie tego idealnego ustawienia było wyjątkowo mało.
Chaotyczny weekend F1
GP Kataru to jeden z weekendów z formatem sprintu, a więc z kwalifikacjami w piątek. Przed czasówką kierowcy mieli do dyspozycji raptem jeden wolny trening. Jeśli dodamy do tej mikstury jeszcze bardzo duży potencjał do przekraczania limitów toru, dostajemy gotowy przepis na ostrą i nie do końca przewidywalną rywalizację.
Sprint był chaotyczny, spora loteria z oponami, dużo neutralizacji. Verstappen pewnie mógłby powalczyć o zwycięstwo, ale zalecenia ze strony teamu były jasne - ukończyć na punktowanym miejscu, a druga pozycja po początkowo piątej, to całkiem niezły wynik na tak krótkim dystansie. Inna sprawa, że po kolizji z udziałem Sergio Pereza, tytuł Maxa Verstappena i tak był już przypieczętowany bez względu na wynik.
Gwiazdą samego sprintu był jednak jego zwycięzca Oscar Piastri. Szczególnie na tle swojego kolegi z zespołu - Lando Norrisa, który popełnił szereg błędów. Młody Australijczyk wypadł za to rewelacyjnie, a pamiętajmy, że Norris to nie od dziś topowy kierowca. Poprzeczka jeździecka w McLarenie jest zatem ustawiona niezmiernie wysoko. Można powiedzieć, że to właśnie McLaren, obok Mercedesa dysponuje najlepszym duetem kierowców, choć w Mercedesie nie bez znaczenia jest wiek Hamiltona, co ogranicza trochę perspektywę na wiele lat w przód.
Przy tak rozbudowanej przewadze Verstappena zdobycie tytułu było już od dawna kwestią czasu, ale nie ma wątpliwości, że psychologicznie jest to wydatna redukcja stresu. 26-latek mógł już bez presji podejść do niedzielnego wyścigu głównego.
Problemy z oponami Pirelli
Sprint miał, w moim przekonaniu właśnie w Katarze wyjątkową wagę. Wagę dla zespołów jako źródło informacji. Jasne było, że już na tak krótkim dystansie miękka mieszanka nie zdała egzaminu. Obciążenie opon i dość brutalny spadek ich parametrów był bardzo widoczny. Narzucony regulaminowo maksymalny dystans 18 okrążeń na jednym komplecie opon w niedzielnym wyścigu oznaczał minimum trzy pit-stopy.
Początek mieliśmy dramatyczny, a przy tym kontrowersyjny. Kolizja obu kierowców Mercedesa w pierwszym zakręcie musiała chyba wywołać deja vu u Toto Wolffa. Z pewnością przypomniały mu się natychmiast obrazy z pamiętnego GP Hiszpanii z 2016 roku, w trakcie ostrej rywalizacji Lewisa Hamiltona z Nico Rosbergiem. Przedstawiałem swoje wnioski z sytuacji kadrowej w Mercedesie po wyścigu w Singapurze. Fakty są proste. Russella w 2016 roku w F1 nie było, ale był Hamilton.
Szkoda szansy na wynik, ponieważ jak pisałem wcześniej, nie zawsze Mercedes dysponował w tym sezonie szybkim, konkurencyjnym samochodem, a tutaj owszem. W połączeniu z karami dla kierowców McLarena po kwalifikacjach, pozycje startowe były wręcz optymalne, a końcowo czwarte miejsce Russella potwierdziło, że z tempem wyścigowym również nie było najgorzej. Moim zdaniem sam incydent to jednoznaczna wina Hamiltona, którą początkowo, w swoim stylu Lewis próbował przerzucić na George'a.
A propos kar. W wyścigu mieliśmy swoistą kumulację. Podobnie jak w Austrii. Chodzi oczywiście o wspomniane limity toru. W skali wyścigu jest to temat zdecydowanie kontrowersyjny. Nie bez racji są zarzuty, że rozmywa to w dużym stopniu klarowność rywalizacji, ale trzeba jednocześnie obiektywnie przyznać, że np. Verstappen w żadnym momencie wyścigu taką karą zagrożony nie był. No właśnie.
Oprócz fenomenalnego poziomu i formy duży wpływ miała moim zdaniem jazda na luzie. Max miał wszystko pod kontrolą, wykonywał precyzyjny plan, najlepsze okrążenie padło dokładnie w tym momencie, w którym miało paść, bez możliwości kontry ze strony innych kierowców. Perez jest niestety daleko od porównywalnego poziomu kontroli, a tym samym i swoistego luzu. Efekt? Dwie kary pięciosekundowe. Temat Meksykanina chyba będzie od teraz głównym problemem Red Bull Racing. Tytuł w rękach Verstappena, więc celem powinna być obrona drugiego miejsca w kwalifikacji kierowców. Pozycje 1-2 na koniec sezonu to coś, co Red Bullowi jeszcze nigdy się nie udało.
Czytaj także:
- Temperatura sięgała 80 st. C. Zwymiotował do kasku podczas GP Kataru
- "Zaczyna się pogarszać wzrok, puls bije jak szalony". Kierowcy na skraju wyczerpania