To miał być łatwy wyścig dla Lewisa Hamiltona. Wyścig, w którym nie stawia się wszystkiego na jedną kartę, w którym drugie miejsce niekoniecznie oznacza przegranej. Trzeba po prostu dojechać, dojechać na sensownym, punktowanym miejscu, trzymając się z daleka od różnego rodzaju wyścigowych incydentów.
Już piąte miejsce zagwarantowałoby Hamiltonowi tytuł bezpośrednio po Grand Prix Meksyku i to bez względu na poczynania głównego rywala, czyli Vettela. Cel, biorąc pod uwagę konkurencyjność bolidu Mercedesa co najmniej realny, by nie powiedzieć łatwy. Jednak sytuacja po starcie zmieniła się diametralnie. Przy ostrej walce pomiędzy pierwszą trójką, czyli Vettelem, Verstappenem, a Bottasem najbardziej ucierpieli kierowcy rywalizujący o tytuł. W obu przypadkach konieczna okazała się krótka wizyta w boksach. Sędziowie nie dostrzegli w tym incydencie niczego niestosownego. I dobrze, ponieważ otwarta walka bez wyraźnego przekraczania norm regulaminowych powinna być nie tylko dopuszczalna, ale wręcz pożądana. To jest w końcu Formuła 1.
Najbardziej na całym zamieszaniu skorzystał Verstappen, który mógł ten swoisty prezent od losu potraktować jako pewną formę rekompensaty za ewidentnie krzywdzącą decyzję sprzed tygodnia. Dalszy rozwój wydarzeń wyścigowych to imponujący pokaz pełnej kontroli Verstappena nad całą stawką, czyli coś do czego tak bardzo przyzwyczaił nas Hamilton. To zaskakujące jak mocno układ sił zmienił się od początku sezonu. Postęp w wykonaniu ekipy Red Bulla naprawdę jest godny podziwu. Trudno jednak nie zauważyć wyraźnie wyższego poziomu Ferrari w stosunku do Mercedesa w drugiej połowie sezonu. Szybkościowo Mercedes jeszcze kilka miesięcy temu był wyraźnie górą, aczkolwiek zdarzały się problemy z trafieniem w optymalne ustawienia. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że to właśnie ekipa, która jednoznacznie zdominowała ostatnie kilka sezonów w F1 zrobiła w ramach tego sezonu w stosunku do pozostałych dwóch głównych graczy zdecydowanie najmniejszy postęp.
Ten rok jest zatem dla zespołu z Brackley i pośrednio całego koncernu Mercedesa trochę słodko gorzki. Lewis zdobył tytuł w Meksyku (zresztą już po raz czwarty) i to pomimo robiących wrażenie wyczynów Vettela (zakończył wyścig na imponującym czwartym miejscu), ale tak naprawdę powody do zmartwień są coraz bardziej łatwe do dostrzeżenia. Mercedes GP przez ostatnie kilka lat nie miał realnej konkurencji. Moim zdaniem tak wygodna i konsekwentnie utrzymująca się sytuacja trochę wytrąca z rytmu. Przynajmniej w stosunku do maksymalnie zmotywowanej konkurencji i dokładnie to pokazał powoli kończący się sezon. Ekipa Mercedesa musi wrzucić wyższy bieg, nie tylko w okresie poprzedzającym kolejne starty, na etapie przygotowania nowego bolidu, ale w takim samym stopniu w trakcie następnego sezonu. Musi, oczywiście jeśli myśli o skutecznym przedłużeniu zwycięskiego pasma w zdobywaniu tytułów w kolejnych latach. Przypomnijmy, że ostatni sezon, w którym wygrał kierowca nie jeżdżący Mercedesem to rok 2013.
Jarosław Wierczuk - były kierowca wyścigowy. Ścigał się w Formule 3000, Formule 3, Formule Nippon oraz testował bolid Formuły 1. Obecnie Prezes Fundacji Wierczuk Race Promotion, której celem jest promocja i pomoc młodym kierowcom.
Strona fundacji Wierczuk Race Promotion
Profil Fundacji Wierczuk Race Promotion na Facebooku
ZOBACZ WIDEO: Ogromny projekt Kusznierewicza. Cały świat będzie podziwiał Polaków