W Red Bullu bardzo szybko tracą nerwy do swoich kierowców. Austriacki koncern, który posiada dwa zespoły w F1, pokazywał swój twardy charakter zarówno w pierwszym zespole, jak i satelickiej stajni Scuderia Toro Rosso, o czym przed rokiem przekonał się Daniił Kwiat.
Rosjanin z Ufy stracił posadę po słabiutkich występach i oddał bolid w ręce Brendona Hartleya. Nowozelandczyk przed laty nie dostał szansy od Red Bulla i trafił do wyścigów Le Mans, gdzie odnosił spore sukcesy. Głównie dzięki temu znów zainteresował swoją osobą. Powrót do F1 po latach okazuje się póki co bolesny.
Hartley zbiera cięgi od młodego kolegi z zespołu Pierre'a Gasly'ego. Francuz zdobył 18 z 19 punktów dla Toro Rosso i w padoku krążą plotki, ile jeszcze Helmut Marko, główny odpowiedzialny za obsadę samochodów satelickiej stajni Red Bulla, wytrzyma ze swoimi podopiecznym.
Można spekulować, że Austriak dawno wręczyłby Hartleyowi bilet powrotny z racji zaawansowanego wieku - 28 lat, ale problem polega na tym, że Red Bull pod oszlifowaniu kolejnych perełek: Vettela, Ricciardo, Verstappena, cierpi na brak talentów w swoim programie rozwoju kierowców. Dwóch wyróżniających się ostatnio - Jack Dennsi i Sean Galael nie spełnia zaś warunków do otrzymania superlicencji F1.
ZOBACZ WIDEO#dziejesiewsporcie: Kapitalny gol w meczu Szkocja - Anglia
Prasa jako pierwsze nazwisko na liście do zastąpienia Hartleya przytoczyła Pascala Wehrleina. Niemiec stracił miejsce w F1 po poprzednim sezonie, ale wciąż otrzymuje wsparcie od Mercedesa, który dał mu fotel w DTM. Marko szybko jednak zdementował te plotki.
Red Bull może więc mieć problem. Toro Rosso przed sezonem stało się oczkiem w głowie austriackiego koncernu, po tym jako podpisało kontrakt na dostawę silników z Hondą. W Red Bullu dokładnie analizują ich osiągi i rozważają, czy wprowadzić je także w samochodach pierwszego zespołu od 2019 roku.
Nacisk na Hartleya do tej pory wynikał z jego marnego dorobku punktowego. Wkrótce jednak może pojawić się decyzja o oficjalnym podpisaniu przez Red Bulla umowy z Hondą. Wtedy Toro Rosso zapewne do końca sezonu będzie skupiać się na jak najlepszym rozwoju i poznaniu japońskiego silnika, nawet kosztem punktów.
Robert Kubica pasowałby do tej roli idealnie. Nie mam wątpliwości. Oczywiście przeciw wskazań do transferu Polaka jest mnóstwo i kilka z nich przytoczył parę tygodni temu w swoim tekście mój redakcyjny kolega Łukasz Kuczera - Robert Kubica nie trafi do Toro Rosso. Williams go nie puści. Owszem, Kubica nie jest kierowcą, który będzie przyjmował pierwszą lepszą ofertę na starty, bo swoją karierę planuje bardzo skrupulatnie. Po pierwsze jednak oferta Toro Rosso wygląda całkiem ciekawe, a z innego punktu widzenia Red Bull zyskałby marketingowo, co jest kluczem prowadzenia prywatnego zespołu w Formule 1.
Czy na drodze do takiego nieoczekiwanego transferu może stanąć Williams? Wątpliwe jeśli Polaka łączy z zespołem tylko umowa na rolę kierowcy rezerwowego i rozwojowego. Ba, warto nawet powiedzieć, że z Williamsa lepiej wiać, jeśli zespół chce dalej kontynuować politykę stawiania na młodych kierowców z bogatymi sponsorami. Nie chce się bowiem wierzyć, że taki zespół stać na upadek. W tej chwili potrzebuje on jednak wstrząsu.
Kwestia transferu Kubicy, jeśli założymy, że jest realna, z pewnością nie rozstrzygnie się w ciągu tygodnia czy dwóch. Kluczowa będzie przede wszystkim decyzja Red Bulla o wyborze dostawcy silników, a następnie sytuacja obsady Williamsa na rok 2019. Jeśli brytyjski zespół nie znajdzie nowego sponsora po odejściu Martini, to może polegać ponownie na milionach sponsorów Strolla i Sirotkina. W takim projekcie miejsca dla Kubicy nie ma i nawet opcja z traktującym dość niesprawiedliwie kierowców, Toro Rosso wydaje się być lepszą strategią. Kubica zresztą ma dar przekonywania do siebie. Dar w postaci piekielnie szybkiej jazdy samochodem.
Rafał Lichowicz