F1: 40 mln dolarów za wyścig. Polska może tylko pomarzyć

Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: wyścig w Baku
Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: wyścig w Baku

Kraje azjatyckie, chcące zorganizować u siebie wyścig F1, muszą płacić co najmniej 40 mln dolarów za sezon. To dobitnie pokazuje, że Polska mimo powrotu Roberta Kubicy do stawki, może zapomnieć o goszczeniu najlepszych kierowców świata.

- Byłoby dobrze, jeśli Polska miałaby wyścig Formuły 1. Najwięcej zależy od właściwego finansowania i jego sposobu. Jednak właściciel F1 powinien spróbować to zrobić - mówił w listopadzie ubiegłego roku Bernie Ecclestone w rozmowie z Eleven Sports (czytaj więcej o tym TUTAJ), gdy stało się jasne, że w stawce ponownie zobaczymy Roberta Kubicę.

Obecnie jesteśmy świadkami stopniowego powiększania kalendarza F1. W tym roku mistrzostwa po raz pierwszy w historii potrwają od marca do grudnia. Składać się na nie będzie 21 wyścigów. W kolejnym sezonie najszybszych kierowców świata gościć będzie Wietnam. Na tym jednak nie koniec.

Więcej wyścigów, więcej pieniędzy

Liberty Media, właściciel F1, ma jasny cel. Chce kalendarza składającego się z aż 25 wyścigów. To nie podoba się kierowcom i zespołom, bo będzie wiązać się w dodatkowymi kosztami oraz spędzeniem kolejnych weekendów poza domem. Dlatego w tle odbywa się dyskusja nad skróceniem weekendów wyścigowych. Tak, aby rywalizacja na torze odbywała się tylko w sobotę i niedzielę.

ZOBACZ WIDEO: Andrzej Borowczyk: Szanse Roberta Kubicy w zespole Williamsa? Musimy zejść na ziemię

Amerykanie chcą zwiększyć liczbę wyścigów, bo coraz więcej państw chce mieć u siebie wyścig F1. Wszystko reguluje prawo popytu i podaży. Już teraz państwa azjatyckie, jeśli w ogóle myślą o F1, muszą płacić za roczną obecność w kalendarzu ok. 40 mln dolarów. Na tym jednak nie koniec.

- Jeśli jesteś państwem azjatyckim i chcesz mieć Grand Prix, to musisz zobowiązać się do płacenia 40 mln dolarów przez pięć lat, bo na tyle podpisywane są kontrakty. Do tego musisz zapewnić imprezie sponsora tytularnego. To kolejne 5 mln dolarów rocznie. Jeśli nie masz 225 mln dolarów w kieszeni, to Liberty Media nie potraktuje cię poważnie - wylicza Joe Saward, felietonista "Motorsport Week".

Czytaj także: Grand Prix Malezji bliskie powrotu do kalendarza F1 

Państwa azjatyckie stają się problemem dla Europy, która jest kolebką F1. Azjaci są w stanie przepłacić za możliwość organizacji wyścigu, podczas gdy na Starym Kontynencie liczy się każdy cent. Dlatego zarządcy włoskiej Monzy, niemieckiego Hockenheim czy brytyjskiego Silverstone mają tak olbrzymie problemy z dopięciem formalności i podpisaniem nowych umów. Z drugiej strony, F1 nie może sobie pozwolić na utratę europejskich wyścigów.

- Sean Bratches (dyrektor handlowy F1 - dop. aut.) powiedział mi, że F1 czasem musi odrzucać duże kontrakty ze względu na obecną sytuację w kalendarzu. A to pokazuje jasno, że cena za prawo organizacji wyścigu rośnie. Popyt i podaż, chyba nie trzeba tego tłumaczyć - dodaje Saward.

Tory uliczne przyszłością

Właściciel F1 chce nie tylko poszerzać kalendarz, ale stawiać przy tym na tory uliczne. Nieprzypadkowo na taki obiekt postawiono właśnie pod Hanoi w Wietnamie. W ten sposób Liberty Media wyciąga rękę do kibica. Jeśli Grand Prix odbywa się w centrum miasta, znacznie łatwiej przekonać go do uczestnictwa w imprezie. Nie musi wyjeżdżać na obrzeża i tracić czasu w korkach, by pojawić się na torze wyścigowym.

Czytaj także: Tak będzie wyglądać tor pod Hanoi 

- Formuła 1 chce być blisko ludzi, tak jak robi to Formuła E, choć oni mają przeciętny produkt do zaoferowania. Podczas gdy FE chwali się za rywalizację w miastach, to F1 krytykuje za "odejście od tradycyjnych miejsc". To błąd, przecież to biznes. Jeśli tradycyjne tory nie przyciągają kibiców, bo są zlokalizowane pośrodku niczego, to ściganie tam nie ma sensu - dodaje Saward.

Dlatego też Liberty Media chce w niedalekiej przyszłości organizować kolejny wyścig w Chinach. Ten na tradycyjnym torze w Szanghaju pozostałby w kalendarzu, a dodatkową atrakcją miałoby być ściganie się po ulicach Pekinu.

Chiny są najlepszym przykładem boomu i wzrostu zainteresowania F1, jaki ma miejsce w Azji. Gdy w Szanghaju odbywał się pierwszy wyścig w roku 2004, trybuny świeciły pustkami. To się jednak zmieniło. Obecnie w niedzielę obiekt jest zapełniony tysiącami fanów. W promowaniu F1 w tym kraju pomogła też telewizja, która zaczęła transmitować wyścigi i zaznajamiać Chińczyków z motorsportem.

Polska może pomarzyć

Gdy Robert Kubica startował w F1 po raz pierwszy, w naszym kraju pojawiały się śmiałe koncepcje i projekty torów, na których można by gościć królową motorsportu. Krakowianin bardzo często reagował śmiechem na przedstawiane projekty i hasła o organizacji wyścigu F1 w Polsce. - Nie ma czegoś takiego jak tor F1 - zwracał uwagę Polak.

Kubica miał na myśli fakt, że torów wyścigowych nie buduje się tylko, by odbywały się na nich wyścigi F1. Potrzebny jest biznesplan, który musi uwzględniać też różnego rodzaju szkolenia, otwarte imprezy, udostępnianie obiektu półamatorom, itd.

W trakcie pierwszego epizodu Kubicy w F1 (2006-2010) pojawiały się koncepcje torów pod Gdańskiem, Łodzią czy Wrocławiem, Żadnej z nich nie zrealizowano. W połowie ubiegłego roku, za sprawą powrotu Kubicomanii, głośno było o obiekcie w województwie świętokrzyskim o wiele mówiącej nazwie "Polonez Gate". Tyle że inwestycja też utknęła w martwym punkcie.

Czytaj także: Pekin coraz bliżej wyścigu ulicznego 

Skoro wybudowanie obiektu i infrastruktury przerasta nasze możliwości, to czy szansą dla Polski może być tor uliczny? Zwłaszcza w sytuacji, gdy do F1 dołączył Orlen i zdecydował się wyłożyć kilka milionów euro na współpracę z Williamsem.

Niedawno Sean Bratches wspominał, że F1 analizuje sytuację w Europie Wschodniej, bo jest to rynek, na którym do tej pory królowa motorsportu nie zaznaczyła mocno swojej obecności. Poza Węgrami brak bowiem w kalendarzu innego wyścigu w tym rejonie.

Szanse na to, że Polska byłaby chętna zorganizować wyścig F1 są bliskie zeru. I nawet nie chodzi o koszty całego przedsięwzięcia. Kilku ekspertów zwróciło nam uwagę, że w Polsce nie ma tradycji motorsportu. Powrót Roberta Kubicy do F1 wprawdzie zwiększa zainteresowanie tą dziedziną, ale nie na tyle, by inwestycja miała sens w dłuższej perspektywie. Tym bardziej że kierowca Williamsa ma już 34 lata, a jego następców z Polski nie widać.

Na dodatek wydanie tak zawrotnych kwot z budżetu państwa na organizację wyścigu F1 mogłoby spotkać się ze sporym sprzeciwem opinii publicznej. Widać to po reakcji Polaków, którzy krytykują umowę sponsorską Orlenu z Williamsem.

Źródło artykułu: