Konsternacja i niedowierzanie panowało już w sobotę po rewelacyjnych kwalifikacjach Charlesa Leclerca. Po raz trzeci z rzędu kierowca Ferrari stanął na pole position. Niedziela miała wykazać czy był to przypadek, genialne okrążenie ogromnie utalentowanego zawodnika przy drobnych błędach konkurencji, czy jednak faktyczny postęp całego zespołu.
Do tej pory bowiem amplituda formy Włochów była imponująca. Z wyścigu na wyścig potrafili walczyć o zwycięstwo, by tydzień później nie być w stanie walczyć o podium F1. Różnica sprowadzała się oczywiście do charakteru obiektu.
Stąd nikogo chyba nie dziwi niedawne zwycięstwo na Monzy, ale paradoksalnie Grand Prix Włoch nie dawało dużych nadziei na uliczny wyścig na torze Marina Bay w Singapurze. O ile bowiem Monza w skali preferencji torowych jest dla Ferrari niemal tożsama z ideałem, o tyle Singapur, azjatycki odpowiednik Monako, to przedstawiciel z drugiego końca tej skali.
ZOBACZ WIDEO: Wkurzony Robert Kubica. Wtedy przeklina po włosku
Czytaj także: Kubica nie chce zdradzać planów na przyszłość
Niedziela szybko potwierdziła, że konkurencyjność Ferrari była faktem. Narzucone tempo przez Leclerca uniemożliwiało potencjalny atak w pierwszej fazie wyścigu. Jednak drugą bolączką Włochów jest tempo wyścigowe, ściśle powiązane z tempem zużycia opon. Mam wrażenie, że na tym polu nadal dominuje Mercedes, ale to już nie jest dominacja sprzed kilkunastu tygodni.
Co prawda przed serią pit-stopów Lewis Hamilton zaczął wyraźnie zbliżać się do Leclerca, a więc bezdyskusyjnie spadek przyczepności był bardziej gwałtowny w Ferrari niż w Mercedesie, ale różnica była bez porównania bardziej subtelna niż wcześniej. W drugiej części zmagań Ferrari pomogło trochę… szczęście.
Standardem w Singapurze są neutralizacje. Wynika to z prostej przyczyny charakteru toru, który nie wybacza błędów, a ewentualny bolid stojący w dowolnym miejscu na torze natychmiast przekłada się na niebezpieczeństwo. Tym razem nie było inaczej i mam wrażenie, że te neutralizacje pomogły Ferrari. Stopień zużycia opon został ograniczony, a szanse na pełnym dystansie w stosunku do Mercedesa czy Red Bulla wyrównane.
Jednak to nie Leclerc zmierzał po trzecie zwycięstwo zespołu z rzędu (i to po bardzo długiej przerwie). Wygrał Sebastian Vettel po mocno kontrowersyjnej decyzji strategicznej zespołu. Problemem okazał się niby drobiazg. Raptem jedno okrążenie wcześniej Ferrari zdecydowało się na zmianę opon u Vettela zamiast u prowadzącego wyścig Leclerca. To jednak wystarczyło, ponieważ tak dynamicznie zmieniała się sytuacja na torze. Ruch był głównym problemem, a możliwości wyprzedzania są tu niezwykle ograniczone.
Charles natychmiast zorientował się, że ów drobiazg kosztował go zwycięstwo. Co było zatem powodem takiej decyzji? Błąd, chaos, przypadek? Ferrari znane jest w ostatnich sezonach z powracających co jakiś czas błędów strategicznych, ale równocześnie nie mniej znane jest ze stosowania team orders. Jeszcze w tym sezonie Leclerc musiał przepuszczać nieformalnego kierowcę numer jeden teamu, czyli Vettela. Teraz jednak z pewnością kierowca z Monako nie spodziewał się takiego potraktowania. Nie po pasjonującej walce na Monzie. Nie przy szansie na trzecie zwycięstwo z rzędu.
Moim zdaniem nie był to przypadek czy błąd, a celowe działanie zespołu. Nie będę ukrywał, że nie podoba mi się to jako element sterowania wynikami. Jednak m.in. właśnie takie jest Ferrari. Jaka była intencja? Według mnie uniknięcie nowego podziału na kierowcę numer jeden i dwa, który przy tak klarownej dominacji Leclerca i jednoczesnym paśmie niepowodzeń oraz błędów Vettela byłby nieunikniony.
Uważam, że osoby decyzyjne w zespole zdają sobie sprawę, że realnych szans na walkę o tytuł w F1 nie ma, tak w przypadku Vettela jak i Leclerca, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby trochę podbudować psychicznie Sebastiana. Być może uznano, że spektakularny sukces na Monzie i automatyczna promocja do statusu bohatera narodowego może dla tak młodego zawodnika jakim jest Leclerc mieć również swoje negatywne konsekwencje? Może starano się pokazać, że musi być przede wszystkim członkiem zespołu, a nie nową supergwiazdą? Może z kolei była to forma rewanżu za swoisty lapsus Leclerca w trakcie Q3 na Monzie?
Mam również wrażenie, że osobą bezpośrednio odpowiedzialną za taki obrót spraw jest sam szef zespołu Mattia Binotto, który tuż po przekroczeniu linii mety we Włoszech dość chłodno potraktował Charlesa w przekazie radiowym. Tak czy inaczej reakcja Charlesa była, w moim przekonaniu, adekwatna do sytuacji. Pokazał dorosłość powiązaną z nieskrywaną wolą walki. Podporządkował się kuriozalnym sugestiom otwarcie zakazującym bezpośredniej walki z Vettelem w stylu "tylko nie rób niczego głupiego", ale nie krył swojej furii i nie zamierzał udawać. Od razu nazywał rzeczy po imieniu. Było to po prostu niesprawiedliwe. Trudno się tutaj z Charlesem nie zgodzić.
Czytaj także: Robert Kubica może odmienić Haasa
Jednak niezależnie od kontrowersji strategicznych, czy szczęścia z neutralizacjami, należy podkreślić jedno - Ferrari zrobiło ogromny postęp. Nie tylko w skali jednego sezonu. Proszę zauważyć, że nierzadko Włosi zaczynali sezon nawet z lekką przewagą szybkościową nad Mercedesem, by w trakcie cyklu konsekwentnie przegrywać pod względem tempa rozwoju. Singapur był pierwszym wyścigiem F1, który tę passę przełamał. Właśnie ze względu na charakter toru, nie było to Spa czy Monza. I dlatego dopiero teraz można mówić o jakimś przełomie. W końcu.
Jarosław Wierczuk
Jarosław Wierczuk - były kierowca wyścigowy. Ścigał się w Formule 3000, Formule 3, Formule Nippon oraz testował bolid Formuły 1. Obecnie Prezes Fundacji Wierczuk Race Promotion, której celem jest promocja i pomoc młodym kierowcom.
Strona fundacji Wierczuk Race Promotion
Profil Fundacji Wierczuk Race Promotion na Facebooku