F1. Dietrich Mateschitz ratuje motorsport. Stać go na to, by stracić miliony dolarów na organizacji wyścigów bez kibiców

22,5 mld dolarów - na tyle szacowany jest majątek Dietricha Mateschitza, który właśnie ratuje Formułę 1 i MotoGP. Właściciel Red Bulla zorganizuje wyścigi w Austrii przy pustych trybunach, choć straci na tym co najmniej kilka milionów dolarów.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
Daniel Ricciardo i Dietrich Mateschitz (po prawej) Materiały prasowe / Red Bull / Na zdjęciu: Daniel Ricciardo i Dietrich Mateschitz (po prawej)
Niemal od początku swojego istnienia Red Bull stara się promować za pośrednictwem sportów ekstremalnych czy motorsportu. To naturalna droga dla producenta napojów energetycznych, bo te dyscypliny kojarzą się z nadludzkim wysiłkiem i ogromnym wyczerpaniem.

Nawet jeśli Red Bull posiada teraz m.in. drużyny piłkarskie w Lipsku czy Salzburgu, to najwięcej zyskał na promocji poprzez Formułę 1. Zespół F1 posiada od końcówki 2004 roku. Do niego należy też mniejsze Alpha Tauri. Łącznie oba teamy zatrudniają ponad 1200 osób i wydają rocznie ok. 500 mln dolarów. Od lat "czerwone byki" promują się też za sprawą MotoGP - jako sponsor zespołów Hondy, KTM-a i poszczególnych wyścigów.

Dietrich Mateschitz ratuje motorsport

Koronawirus sprawił, że Dietrich Mateschitz, właściciel Red Bulla, odnalazł się w nowej roli. 75-latek wziął się za ratowanie motorsportu. To nie przypadek, że sezony w F1 i MotoGP mają się zacząć w lipcu i sierpniu właśnie od Austrii.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy zabraknie pieniędzy na polski sport? "Liczę na to, że budżet ministerstwa sportu będzie wyglądał tak samo"

W malutkim Spielbergu istnieje bowiem tor, który przez starszych kibiców nazywany jest A1 Ring. Mateschitz nabył go przed laty, wydał na jego remont miliony dolarów i przemianował na Red Bull Ring. Właściciel Red Bulla doprowadził do tego, że Grand Prix Austrii wróciło do kalendarza F1. Pojawiło się nawet w MotoGP, mimo protestów motocyklistów, że niektóre zakręty są zbyt niebezpieczne. Jednak sponsor płaci, sponsor wymaga.

F1 i MotoGP mogą jednak dziękować Mateschitzowi za to, że jest tak wielkim fanem motorsportu. Austriak nie myślał ani chwili, gdy pojawiła się szansa na zorganizowanie wyścigów w dobie pandemii, nawet bez udziału publiczności. Jego stać na to, by na tych imprezach stracić nawet kilkadziesiąt milionów dolarów. W końcu cały jego majątek wart jest 22,5 mld dolarów.

Organizatorzy nie chcą wyścigów bez kibiców

Większość promotorów nie chce nawet słyszeć o organizowaniu "wyścigów duchów", jak określa się zmagania przy pustych trybunach. Powodów jest kilka. Płacą kilkadziesiąt milionów euro za prawa do goszczenia F1 czy MotoGP, a zarabiają właściwie jedynie na kibicach i biletach. Dlatego nie mogą sobie pozwolić na "charytatywne" wspieranie F1 czy MotoGP, bo poszliby z torbami.

F1 i MotoGP mają zaś swój interes w tym, by dogadać się choć z częścią działaczy. Kontrakty telewizyjne i sponsorskie wymagają bowiem organizacji minimalnej liczby wyścigów w ciągu roku. Inaczej nie dojdzie do wypłacenia obiecanych w nich środków. W przypadku F1 "magiczna" liczba to 15.

Dlatego też Mateschitz jest gotowy zorganizować w Austrii nawet dwa wyścigi F1. Miliarder miał ruszyć swoje kontakty w rządzie, bo bez zgody państwa zawody nie miałyby racji bytu. Trzeba przecież umożliwić w miarę bezproblemowy wjazd na terytorium kraju personelowi F1, pozwolić mu na przemieszczanie się, itd. Z pomocą przyszedł mu też los, bo w Austrii maleje liczba zachorowań na COVID-19, co pozwoliło dość szybko otworzyć kraj i nieco poluzować gospodarcze restrykcje.

Inna kwestia, że nawet zorganizowanie wyścigu F1 bez kibiców oznacza, że w padoku kręcić będzie się ok. 2 tys. osób - kierowców różnych serii, mechaników, inżynierów, operatorów kamer. To i tak wariant minimalny, obejmujący m.in. zakaz pracy dla dziennikarzy. Dla nich F1 ma szykować w lipcu specjalne wideokonferencje, do których dostępy otrzymają jedynie nadawcy telewizyjni i posiadacze akredytacji stałych na sezon 2020.

Kim jest Dietrich Mateschitz?

Właściciel największego producenta napojów energetycznych nie znalazłby się w obecnym miejscu, gdyby nie podróż służbowa do Tajlandii na początku lat 80. Tam napił się napoju Krating Daeng ("czerwony bizon"), który zasmakował mu na tyle, że postanowił go ściągnąć do Europy. Tak w roku 1984 powstał Red Bull, w którego rozwój Austriak na samym początku zainwestował 500 tys. dolarów.

Tylko w 2019 roku na całym świecie sprzedano 7,5 mld puszek napoju spod znaku "czerwonego byka" (wzrost o 10 proc. względem roku 2018). Szacuje się, że potentat z Austrii zajmuje nawet 70 proc. całego rynku. Na marketing sportowy firma ma wydawać rocznie ok. 600-700 mln dolarów.

Obecnie trudno sobie wyobrazić półki sklepowe bez charakterystycznych napojów. Był jednak taki moment, jeszcze w końcówce XX wieku, gdy Red Bull miał problemy na rynku. Zdaniem niektórych, kiepsko smakował i do tego był droższy od "zwykłych" napoi. Konieczne też było uzyskanie pozwoleń na sprzedaż produktu zawierającego taurynę.

Pięć groszy do tematu dorzucała też brytyjska prasa. W latach 90. rozpisywała się ona o tym, że ludzie po wypiciu Red Bulla szaleją i dokonują zniszczeń na ulicach. Mateschitz potrafił to umiejętnie wykorzystać, bo pilnie strzegł składu swojego napoju i podsycał plotki. - Latam do Pampeluny po bycze jądra, by je później umieszczać w puszkach - żartował w jednym z wywiadów.

Wewnętrzne badania Red Bulla wskazują, że przeciętny człowiek pytany o skojarzenia z tą marką, w pierwszej kolejności odpowiada "Formuła 1". Dlatego Mateschitz tak ochoczo ratuje właśnie motorsport. Można by rzec, że dodaje mu skrzydeł.

Czytaj także:
Koronawirus. Koniec motorsportu w obecnej postaci. Musi być taniej
Łukasz Habaj zawiesza starty. Musi ratować firmę

Czy wyobrażasz sobie F1 bez Red Bulla?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×