F1. Jarosław Wierczuk: Dominacja Mercedesa, ale jednak coś się zmieniło [KOMENTARZ]

Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: Lewis Hamilton (po lewej) i Valtteri Bottas
Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: Lewis Hamilton (po lewej) i Valtteri Bottas

Mercedes z przewagą w Formule 1, czyli wszystko po staremu? Okazuje się jednak, że są zmiany i to zmiany, które następują chyba wcześniej niż większość osób przewidywała.

W tym artykule dowiesz się o:

Początek, bardzo późny początek aktualnego sezonu Formuły 1  przedstawia zupełnie inny obraz niż ten, do którego przyzwyczaiły nas ostatnie lata z Mercedesem owszem z przodu, ale mającym za plecami czerwone bolidy Ferrari, ciągle pełne nadziei na wyrównaną walkę o mistrzostwo z często bardzo konkurencyjnym teamem Red Bull Racing, a w nim superszybkim Maxem Verstappenem.

Owszem, inżynieryjna perfekcja i regularność wyników Mercedesa nie dawała szans na zmianę status quo, ale kto marzył o tak niespodziewanym ustawieniu na starcie jaki mieliśmy na Hungaroringu? Kto rok temu byłby w stanie przewidzieć, że oba bolidy Racing Point zdeklasują w kwalifikacjach nie tylko Red Bulla, ale również Ferrari?

Kto mógł przewidzieć, że właśnie Red Bull po niezłym tempie w Austrii okaże się wolniejszy w "czasówce" od obydwu bolidów z Maranello? Kto mógł przewidzieć, że brak awansu do Q3 Charlesa Leclerca w Austrii będzie zastąpiony porażką w Q2 Alexandra Albona na Węgrzech? I to na torze, który z założenia powinien być przyjazny dla Red Bulla. I to w warunkach nie takich jakie mieliśmy w trakcie kwalifikacji do ostatniego wyścigu w Austrii, ale jak najbardziej normalnych.

ZOBACZ WIDEO: Kolarstwo. Tour de Pologne pierwszym wyścigiem etapowym w sezonie. "Zgłaszają się wielkie nazwiska!"

Mamy zatem nieprzewidywalność, a to podstawa emocjonującej walki w F1. Tak naprawdę z tak dobrze, od lat znanego układu sił pozostało jedynie to, że Mercedes jest w większości przypadków poza zasięgiem. Swoją szybkościową nietykalność właśnie utrwalił genialnymi, rekordowymi w sensie tempa kwalifikacjami pod Budapesztem. Notabene Lewis Hamilton zdobył tutaj pole position po raz siódmy, a to oznacza, że wyrównał historyczny wyczyn Michaela Schumachera.

Wracając do rozkładu sił. Racing Point to ciekawy temat sam w sobie. Nie tylko okazali się w sobotę na Węgrzech siłą numer dwa w F1, ale od początku sezonu z rosnącym zainteresowaniem obserwuję poczynania Lance'a Strolla i nie ukrywam, że jego jazda jest powodem do satysfakcji. Pamiętam jeszcze nie tak dawną falę nie tylko krytyki, ale czasem wręcz oburzenia i regularnego poddawania pod dyskusję pytania czy w ogóle dla Strolla jest miejsce w Formule 1. Dlatego właśnie bardzo mnie cieszy to jak szybko ten kanadyjski kierowca doszedł do absolutnie światowego poziomu.

Ewidentnie bowiem krytyka Strolla podszyta była wątkiem finansowym. Nie każdy jest w stanie kupić sobie własny zespół F1, tak jak to zrobił ojciec Lance’a - Lawrence Stroll. Zatem Kanadyjczyka po prostu od jego pierwszych dni w F1 szufladkowano jako tzw. pay-drivera. Dużo się od lat mówi o wyścigach w kontekście nierównych społecznie szans. Jakby dostępność była większa, być może nowych talentów na miarę Hamiltona również mielibyśmy więcej.

Nomen omen Hamilton, od jego czasów w kartingu był swego rodzaju projektem Rona Dennisa, obliczonym właśnie na wyrównanie szans społecznych w ekstremalnie elitarnym przecież sporcie. To są znane tematy, ale czy nie warto na moment odwrócić tych pytań? Czy kierowca wywodzący się z wyjątkowo zamożnej rodziny i wykorzystujący ów kapitał do otwarcia sobie drzwi do F1 ma być z góry skazany na medialny lincz? Uważam to podejście za równie niesprawiedliwe, a Lance jest przykładem właśnie na to, że oceniając bardzo wyrównaną przecież stawkę kierowców F1 należy unikać schematów.

Na podobnej zasadzie nie powinno się dyskredytować kierowców Mercedesa wychodząc z założenia, że i tak mają najszybszy samochód, którym "każdy by wygrał". Nawet nie chodzi tu o jakąś falę krytyki, ale myślę, że jest po prostu element niedoceniania kierowców Mercedesa, tymczasem zespół ma, według mnie najlepszy skład od wielu lat. Właśnie teraz, ponieważ mam wrażenie, że zarówno Lewis Hamilton jak i Valtteri Bottas są lepszymi zawodnikami niż rok, dwa lata temu.

Nie umniejszam poziomu Nico Rosberga i jego z takim zaangażowaniem wywalczonego tytułu w 2016 roku, ale wtedy konflikt między kierowcami stał się poważnym problemem, a Toto Wolff porównywał go do rywalizacji Senna - Prost w McLarenie. Mam wrażenie, że teraz Mercedes uzyskał idealny balans pomiędzy rywalizacją, sportową agresją, a koniecznym poziomem współpracy. Na starcie do GP Węgier Bottasa od Hamiltona dzieliło zaledwie 0,1 sekundy i obaj zdecydowanie poprawili obowiązujący do tej pory rekord toru. To najlepiej pokazuje na jak wysokim i wyrównanym poziomie są ci kierowcy i jak zaciętą prowadzą między sobą walkę.

Temat Ferrari. Co prawda w sobotę włoski team prezentował lepszą formę niż Red Bull, ale trudno stwierdzić na ile było to zasługą tego ostatniego. Pamiętajmy, że dla Red Bulla to doprawdy były fatalne kwalifikacje. Kiedy ostatnio, w trakcie normalnej, "suchej" sesji kierowca Red Bulla zakwalifikował się za Williamsem? Dla Ferrari jednak do walki o pole position i tak było bardzo daleko. Chciałoby się napisać "a nie mówiłem".

Czemu? W zeszłym tygodniu pisałem o atmosferze lekkiej psychozy panującej w teamie i wokół niego. Owa psychoza objawia się przede wszystkim częstymi (przynajmniej w skali kilku sezonów) zmianami kadrowymi na kluczowych stanowiskach i dla mnie zaczęła się w zasadzie wraz z odejściem z zespołu Michaela Schumachera i Rossa Brawna. Efektem jest swoisty strach przed popełnieniem błędu, co nie jest, przynajmniej moim zdaniem pożądanym w wyjątkowo konkurencyjnym świecie F1 nastawieniem. Tu po prostu trzeba ryzykować, nie tylko z perspektywy kierowcy, ale również inżyniera, projektanta czy stratega, a historia jak widać się powtarza, ponieważ zaraz po GP Styrii w eter poszła informacja o niepewnej przyszłości Mattii Binotto.

Sam wyścig potwierdził, że klasyfikacje dobrze obrazują formę zespołów. Start na oponach przejściowych, przy lekko mokrym torze wprowadził co prawda pewne roszady. Wiele pozycji stracił Bottas, a za prowadzącym Hamiltonem podążał Verstappen. Szybko podsychający tor obnażył jednak kolosalną różnicę w tempie pomiędzy Mercedesami a resztą. Gdyby Red Bull był na trochę bardziej zbliżonym do Mercedesa poziomie, to przy wyjściowej stracie Bottasa Verstappen miałby drugie miejsce niemal gwarantowane i tylko dzięki rewelacyjnej jeździe Maxa wywalczoną po starcie pozycję ledwo, ledwo udało się utrzymać. Ewidentnie wynik Verstappena na Węgrzech był ponad miarę aktualnej szybkości Red Bulla. Efekt? Walka do ostatnich metrów i chyba o to chodzi.

A propos błędów Ferrari. Węgry nie były niestety wyjątkiem. Zmiana z opon przejściowych na miękkie w bolidzie Leclerca to zdecydowanie nie była dobra decyzja. Na Hungaroringu niemal wszyscy narzekali na bardzo szybko zużywający się lewy przód. Przy miękkiej mieszance te problemy były jeszcze większe. Charles dysponował ewidentnie gorszą przyczepnością niż konkurencja i zapłacił za to sporą cenę. Jak widać w Ferrari błędy napędzają kolejne błędy, a pierwsze, podwójne wejście do Q3 w sezonie trudno okrzyknąć sukcesem.

Jarosław Wierczuk

Jarosław Wierczuk - były kierowca wyścigowy. Ścigał się w Formule 3000, Formule 3, Formule Nippon oraz testował bolid Formuły 1. Obecnie Prezes Fundacji Wierczuk Race Promotion, której celem jest promocja i pomoc młodym kierowcom.

Czytaj także:
Perez musi zrobić miejsce Vettelowi w Aston Martinie
Lewis Hamilton w ogniu krytyki

Komentarze (0)