Wiadomo nie od dziś, że Brytyjczycy stanowią ponad połowę padoku Formuły 1 i ich opinia ma decydujące zdanie. Gdy w roku 2017 przy okazji GP Węgier do bolidu Williamsa nagle wskoczył Paul di Resta, który zastąpił chorego Felipe Massę, eksperci z Wysp byli pod wrażeniem jazdy Szkota. Ten nawet nie dojechał do mety, ale komentatorzy podkreślali, jak trudno jest wrócić do bolidu F1 po długiej przerwie i prezentować niezłe tempo.
Dlaczego o tym wspominam? Bo di Resta wypadł z F1 po sezonie 2013. Przed nieoczekiwanym występem na Hungaroringu miał zatem trzy sezony przerwy. Mimo to, niektórzy eksperci z Wielkiej Brytanii byli gotowi przyznać ówczesnemu rezerwowemu Williamsa tytuł "kierowcy dnia".
- Nie będę kłamał. Byłem przerażony, zdenerwowany, niespokojny. Nie ścigałem się przez ponad trzy lata, pomijając zrobienie 10 okrążeń testowych w bolidzie z 2014 roku. Nagle zostałem wrzucony na głęboką wodę. To było jak skok z klifu, walka o przetrwanie - mówił później di Resta.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bramka-marzenie! Można oglądać do znudzenia
Tę historię warto przypomnieć, by zrozumieć, co w niedzielę w GP Holandii przeżył Robert Kubica. Wprawdzie przerwa Polaka w ściganiu była krótsza o rok niż w przypadku di Resty, ale też mając w pamięci jak wyglądała forma Williamsa w sezonie 2019, nie będzie przesadą stwierdzenie, że Kubica pojechał pierwsze Grand Prix od zakończenia roku 2010. Takie, w którym mógł liczyć na to, że broniąc czy atakując pozycję, będzie miał jakiekolwiek narzędzia pod ręką.
Realizatorzy transmisji F1 skupiają się na kierowcach walczących o zwycięstwo, co jest zrozumiałe i do tego przywykliśmy. Dlatego przeciętny Kowalski widział jedynie "migawki" z wyścigu Kubicy na torze w Zandvoort. Tymczasem 36-latek pokazał kawał dobrego ścigania. Długo nie dawał za wygraną Sebastianowi Vettelowi, chociaż Alfa Romeo ma gorszy bolid niż Aston Martin. Stoczył też pasjonujący pojedynek z Nicholasem Latifim, który ostatecznie wygrał.
Kierowcą dnia w GP Holandii oficjalnie wybrany został Sergio Perez, ale swoim występem w GP Holandii Robert Kubica bez wątpienia też zasłużył na takie miano. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie ścigał się od ponad dwóch lat w F1, stracił obie piątkowe sesje treningowe w Zandvoort, do bolidu wskoczył niemal wprost z hotelowego łóżka. I to wszystko na torze bardzo fizycznym, który nie daje kierowcy chwili wytchnienia. Przypuszczam, że w poniedziałek, gdy Kubica obudzi się w swoim domu, będzie odczuwał trudy wyścigu w kilku mięśniach. Jednak satysfakcja z osiągniętego wyniku będzie najlepszym lekiem na ten ból.
Być może to był The Last Dance krakowianina w F1, tak jak pisałem po sobotnich kwalifikacjach do GP Holandii. Jeśli tak, to Kubica pożegnał się z królową motorsportu w dobrym stylu. Znacznie lepszym niż w roku 2019. Gdy przed dwoma laty Kubica ścigał się dla Williamsa, słabe wyniki zespołu i polskiego kierowcy doprowadziły do tego, że jego wątek kompletnie pominięto w serialu "Drive to survive" Netfliksa. Może teraz Amerykanie wyciągną wnioski, bo to historia, która zasługuje na swój odcinek.
Zwłaszcza jeśli okaże się, że Kimi Raikkonen nie wyleczy się na GP Włoch i Robert Kubica otrzyma szansę kolejnego startu. Już na mniej wariackich papierach, na dobrze sobie znanym torze Monza.
Czytaj także:
Holandia boi się koronawirusa przed wyścigiem F1
Kimi Raikkonen powrócił do domu