Korespondencja z Nottingham Piotr Chłystek, WP SportoweFakty
Ostatni raz reprezentacja Polski w hokeju na lodzie uczestniczyła w igrzyskach olimpijskich ponad 30 lat temu, a w MŚ elity ponad 20 lat temu. Zła passa, szczególnie w przypadku światowego czempionatu, mogła zostać przerwana już wielokrotnie, ale zawsze czegoś brakowało. Często o niepowodzeniu decydowały centymetry, jeden punkt, kilka sekund lub rykoszet. Fortuna zawsze szerzej uśmiechała się do naszych rywali. Zresztą tak było nie tylko w ostatnich latach, lecz także w odległej przeszłości, gdy ta dyscyplina sportu znaczyła w naszym kraju więcej niż obecnie.
Oczywiście trudno jednoznacznie zdefiniować pech. To kategoria, która jest praktycznie niemierzalna. Niektórzy prawdopodobnie nawet jej nie uznają. Dlatego poniższy tekst prosimy traktować z przymrużeniem oka. Spójrzmy jednak na pewne wątki dotyczące naszych hokeistów, którym pech towarzyszył nieustannie.
Dramat w Spodku i dopingowa wpadka
Na początku warto przywołać słynne MŚ Grupy A 1976 w katowickim Spodku. Polacy zaczęli je od legendarnej wygranej 6:4 ze Związkiem Radzieckim. Potem też grali dobrze i w rundzie wstępnej zajęli 5. miejsce w gronie ośmiu ekip, ale tylko czołowa czwórka grała o medale. Pozostałe drużyny walczyły o utrzymanie. Ostatecznie w całym turnieju nasi zajęli 7. miejsce, które powinno oznaczać utrzymanie. Wówczas wyjątkowo jednak dwie drużyny musiały pożegnać się z elitą, bo trzeba było zrobić wolne miejsce dla powracającej po kilku latach przerwy do międzynarodowej rywalizacji Kanady.
Jakby tego było mało, to Polacy spadli w dramatycznych okolicznościach. W swoim ostatnim spotkaniu mierzyli się z RFN i potrzebowali remisu, by pozostać w gronie najlepszych. Długo utrzymywał się rezultat 1:1, ale 21 sekund przed końcem Rainer Philipp strzelił w kierunku bramki strzeżonej przez Andrzeja Tkacza, a krążek po dwóch rykoszetach wpadł do siatki…
ZOBACZ WIDEO: Zrobiła to! Jechała rowerem nad przerażającymi przepaściami
Starsi sympatycy sportu z pewnością pamiętają również występ Polaków w igrzyskach w Calgary w 1988 roku. Na początku nasi hokeiści przegrali z Kanadą tylko 0:1 (mogli zremisować, ale Krystian Sikorski uderzył w poprzeczkę), a potem zremisowali 1:1 ze Szwecją (aktualnym mistrzem świata) oraz zmiażdżyli Francję 6:2. I kiedy wydawało się, że pójdą za ciosem i nawet będą mogli powalczyć o medal, jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość o dopingowej wpadce Jarosława Morawieckiego. Biało-Czerwonym zabrano gole i punkty z meczu z Francją, a później rozbity zespół przegrał wszystkie spotkania i szansa przepadła.
Polacy cierpieli także m.in. podczas MŚ Grupy B w 1993 roku w Eindhoven. Walkę o wejście do elity zaczynali od meczu z Wielką Brytanią, czyli beniaminkiem na tym poziomie. Przy wyniku 3:3 trener rywali niespodziewanie poprosił sędziów o sprawdzenie, czy przypadkiem jeden z naszych graczy nie ma nieprzepisowego kija. Arbitrzy uznali, że sprzęt faktycznie jest niezgodny z regulaminem. Wobec tego Polacy musieli grać w osłabieniu i w tym czasie stracili decydującą bramkę. I choć później wygrali już wszystkie mecze, to jednak to samo nieoczekiwanie zrobili Brytyjczycy i awansu nie było.
Przeszkadzały nawet przepisy
W XXI wieku los też nie był dla nas łaskawy. Po raz ostatni jak do tej pory Polacy brali udział w MŚ elity w 2002 roku w Szwecji i uplasowali się na 14. pozycji wśród 16 ekip. Od wielu lat 14. lokata gwarantuje utrzymanie, ale akurat wtedy obowiązywał przepis, który zapewniał miejsce w elicie najlepszej drużynie z Azji (wówczas zawsze była nią Japonia) bez względu na wynik. Japończycy oczywiście z Polską przegrali i zostali sklasyfikowani na ostatniej pozycji, ale to nasza drużyna spadła do niższej dywizji.
Pecha Polacy mieli nawet w meczach towarzyskich. W 2004 roku w Spodku rywalizowali z Gwiazdami NHL, które latały po Europie, gdy rozgrywki za oceanem zostały zawieszone z powodu lokautu. Ku zdumieniu wszystkich prowadzili 3:2, ale cztery sekundy przed końcową syreną znakomicie broniącego Tomasza Jaworskiego zaskoczył Siergiej Fiodorow i finalnie był "tylko" remis.
Z kolei gdybyśmy chcieli dokładnie opisać niefortunne zdarzenia z udziałem naszej kadry w ostatnich latach, musielibyśmy przygotować chyba odrębny tekst. W MŚ Dywizji IA w Krakowie w 2015 roku i Katowicach w 2016 roku Polacy zajmowali 3. miejsce. Do zajęcia drugiego, premiowanego awansem do elity, w pierwszym przypadku zabrakło na dobrą sprawę jednego gola, w drugim jednego punktu.
Absolutnym ewenementem w skali światowej była za to tabela końcowa MŚ Dywizji IB w Tallinie przed czterema laty. Z pięciu meczów Polacy wygrali cztery, a w piątym zdobyli punkt, bo przegrali po dogrywce. W sumie zgromadzili 13 oczek, co w zasadzie zawsze oznacza awans. Tutaj było jednak inaczej, bo tyle samo punktów uzbierali Rumuni, którzy okazali się lepsi od naszych hokeistów w bezpośrednim starciu. Nie trzeba chyba dodawać, że wygrali w bardzo szczęśliwych okolicznościach (3:2 po dogrywce). Do dziś polscy kibice nie mogą zrozumieć, jakim cudem golkiper Przemysław Odrobny nastrzelił przejeżdżającego przed nim obrońcę Arkadiusza Kostka, przez co krążek znalazł się w naszej bramce…
Zaczęło się w Kazachstanie
Nagle los się jednak odmienił. Po tym jak przez kilkanaście lat Polacy nie zdobyli nawet jednej ważnej bramki w istotnym meczu w szczęśliwych okolicznościach, przyszedł wyjazdowy bój z Kazachstanem w prekwalifikacjach olimpijskich w lutym 2020 roku. Już na początku Bartosz Ciura uderzył z daleka i choć krążek nie leciał w światło bramki, to i tak wylądował w siatce po nietypowym rykoszecie. Nasi hokeiści przez większość spotkania rozpaczliwie się bronili, ale zwyciężyli 3:2 i przedarli się do decydującej fazy eliminacji, w której w 2021 roku pokonali w Bratysławie znacznie silniejszą Białoruś 1:0. Jedynego gola uzyskał Filip Komorski, po którego uderzeniu krążek prześlizgnął się między parkanami golkipera i tuż przy słupku przeleciał za linię bramkową. Przeciwnikom nie pomogła nawet olbrzymia liczba strzałów.
Również w 2022 roku Polacy mieli trochę szczęścia. W decydującym meczu MŚ Dywizji IB w Tychach przeciwko Japonii na dwie minuty przed końcem było tylko 1:0. Robiło się nerwowo, ale wtedy chcący rozprowadzić akcję z własnej strefy obronnej Azjaci trafili krążkiem w łyżwę sędziego, guma spadła na kij Alana Łyszczarczyka, a ten nie zmarnował sytuacji sam na sam z bramkarzem.
Po naszej myśli toczą się też tegoroczne zmagania w Nottingham. W bataliach z Litwą i Koreą Południową rywale niefortunnie pakowali krążek do własnej bramki po zagraniach Krystiana Dziubińskiego, na którego konto wpisywano te gole, bowiem w hokeju oficjalnie trafień samobójczych nie ma. Również po uderzeniu Dziubińskiego padł zwycięski gol na 3:2 w starciu z Italią, która akurat na brak szczęścia nigdy narzekać nie mogła. Nasz kapitan trafił w bramkarza, lecz potem krążek odbił się od Bartłomieja Jeziorskiego, następnie od słupka, potem "zatańczył" na linii i w końcu ją przekroczył. Powody do narzekania mogliśmy mieć jedynie po meczu z gospodarzami, gdyż decydująca bramka dla Brytyjczyków (na 5:4 w dogrywce) padła w przewadze po kontrowersyjnej karze dla Johna Murraya. Należy jednak pamiętać, że w III tercji Liam Kirk w sytuacji sam na sam trafił w słupek i nie podwyższył prowadzenia miejscowych na 4:2, a nasz gol na 4:4 był w dużej mierze dziełem przypadku.
Na koniec jednak wyjaśnijmy pewną rzecz, aby nie było niedomówień. Polacy w Nottingham spisują się kapitalnie! Z przyjemnością patrzy się na ich poczynania i w pełni zasługują na awans do elity. Dobra gra zawsze jest kluczem do sukcesu, ale chwilami trzeba też mieć "fuksa". Turniej w Wielkiej Brytanii jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Czytaj także:
Absolutna deklasacja w meczu Polaków!
"Szeryfowie z Nottingham". Ależ zachwyty nad Polakami!