Mariusz Czerkawski: Nie każdy może śnić po amerykańsku

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Udało się?

Media zaczęły pisać o tym, że Djurgardens przegrywa swoje mecze, a tak bramkostrzelnego Polaka wypożyczyli ligę niżej. A rzeczywiście zacząłem siać golami jak Kałasznikowem. Czułem, że jestem w gazie. Na naszych meczach pojawiało się po kilkanaście tysięcy kibiców, graliśmy o awans do klasy Elite, mierzyliśmy się z lokalnym rywalem AIK. Wygraliśmy, a ja wpadłem w oko wysłannikom z Boston Bruins. Odzyskałem pewność siebie, znałem już język, wiedziałem, jak poruszać się po mieście, czułem się już prawie jak u siebie. Sezon później wróciłem do Djurgardens zabierając ze sobą trenera z Hammarby. Ten, który mnie nie chciał i któremu nie podobały się nawet moje długie włosy, został już zwolniony i do hokeja nie wrócił, a ja mogłem dalej się rozwijać.

W Polsce raczej pan NHL nie oglądał.

Nie miałem o tej lidze zielonego pojęcia. Oczywiście, wiedziałem, kto to Wayne Gretzky, znałem Mario Lemieux, pamiętałem słynne mecze Kanady z Rosją, ale raczej nie marzyłem o tym, że trafię za Ocean. W Szwecji to się zmieniło, bo wielu Szwedów wyjeżdżało robić karierę w NHL i prasa śledziła ich występy. Miałem okazję poznać Matsa Sundina, który właśnie wyjeżdżał z Djurgardens, a później udało mi się z nim zaprzyjaźnić. NHL wydawała się jakaś bliższa. Draftowany przez Bruins byłem już w 1991 roku, jeszcze jak grałem w Polsce, i dlatego po pierwszym sezonie w Szwecji dostałem zgodę na udział w dziesięciodniowym obozie przygotowawczym z drużyną z Bostonu i poczułem, że daję radę z najlepszymi. Trener i menedżer w Stanach mówili zresztą, że jeśli chcę, to mogę zostać.

Nie chciał pan?

Wiedziałem, czym to grozi. Zostałbym zawieszony, nie mógłbym grać w reprezentacji Polski. Miałem ważny kontrakt w Szwecji i musiałem wrócić. W Stanach tak im jednak na mnie zależało, że poczekali. Boston draftował mnie w pierwszej piątce zawodników.

Znowu się pan bał przeprowadzki, czy tym razem poszło łatwiej?

Język szwedzki był już prawie idealny, ale kiedy czułem, że zbliża się Ameryka, postanowiłem sobie pomóc i zapisałem się do tej samej szkoły na angielski. Wziąłem 70 lekcji, zależało mi, żeby uczyła mnie osoba ze Stanów, z odpowiednim akcentem. Zawsze był to już jakiś bagaż słów, coś więcej niż "You’re my heart, you’re my soul".

Przenosząc się do NHL, spełnił pan swoje marzenie?

Podpisałem kontrakt na trzy lata. Pomyślałem: "Zrobiłem to!". Byłem pierwszym Polakiem w tych rozgrywkach, strzeliłem pierwszą bramkę, miałem pierwszą asystę. Ale tam też zderzyłem się z rzeczywistością. Drugi mecz - sześć szwów, czwarty - osiem szwów. Jak policzyłem, że w sezonie są 82 spotkania, to doszedłem do wniosku, że może być nieciekawie. To były te chwile, które trzeba było przetrwać, kiedy zawodowcy sprawdzają, z kim mają do czynienia, próbują cię zgładzić i powiedzieć, żebyś się wynosił, bo oni tu rządzą. Trzeba było stawić czoła, reagować nawet we własnej szatni.

Któregoś ranka po imprezie, zdałem sobie sprawę, że nie tędy droga. Że jednak codziennie muszę być gotowy do walki i udowadniać trenerowi i kolegom, że się do czegoś nadaję

Dlaczego we własnej?

Na pierwszym treningu omal nie doszło do bójki między mną a obrońcą, który uznał, że za ostro go zaatakowałem. Od razu rzucił rękawice na lód i chciał wyjaśniać nieporozumienia w inny sposób. Doszło do szarpaniny, ale koledzy szybko wkroczyli do akcji. Miałem po swojej stronie Glenna Featherstone’a, największego zabijakę w drużynie, który kazał mi się nie przejmować gościem, który walczył o miejsce w składzie. - Ty przyjechałeś nam pomóc w play-offach - powiedział Featherstone i wiedziałem, że jestem bezpieczny. To bardzo pomogło, bo na początku musiałem zajmować się sprawami nie tylko na lodowisku.

To gdzie jeszcze?

W Europie miałem wszystko rozpisane co do minuty. O dziewiątej śniadanie, o dziesiątej autobus i wyjazd do hotelu. W Stanach rzucali nas na głęboką wodę i kazali pływać. Dostawaliśmy informację, że wszyscy mają stawić się na lotnisku w garniturach, ale nie wiedziałem, jakie te garnitury mają być - takie za dwieście dolarów ze sklepu, czy za dwa tysiące dolarów szyte na miarę. Ba, nie wiedziałem nawet, jak się dostać na lotnisko. W Europie w kontrakcie było wszystko, co potrzebne do życia - telefon, mieszkanie, w Stanach mieszkałeś w hotelu, dopóki sobie czegoś nie znalazłeś. Trenowaliśmy w różnych miejscach. Na hali, gdzie graliśmy mecze, albo na treningowej. W miejscu, gdzie były mecze NHL, odbywały się przecież także spotkania NBA, walki bokserskie, albo pokazy cyrkowe. Samochód też trzeba było załatwić na własną rękę, a przecież w dobrych klubach piłkarskich korzysta się na umowie z producentem aut. Gwiazdy Realu mogą mieć w garażu po kilka gadżetów, ale na Santiago Bernabeu muszą dojeżdżać Audi. W NHL, jak chciałeś leasing na korzystnych warunkach, sam musiałeś sobie taką umowę wychodzić. Po porannym treningu dowiadywaliśmy się, że mamy samolot o 14.30 i tyle. A ja się pytałem: "No dobra, a gdzie możemy zjeść lunch?" Jako debiutant dołączałem do chłopaków, którzy znali restauracje pod drodze. Po jakimś czasie doceniłem, że miało to swoje plusy, bo nie byłem uzależniony od grupy, oszczędzałem czas, zamiast jeździć wszędzie ze wszystkimi autokarem. Jak komuś się coś nie podobało, zawsze słyszał od trenera, że może zrezygnować. W NHL był spory przemiał, średnio kariera w tej lidze trwała zaledwie trzy i pół roku. Trzeba było wcisnąć guzik "hokej" i skupić się tylko na grze. W jednym sezonie w Islanders przewinęło się przez drużynę 51 zawodników. Mieliśmy tylko dwa dni wolne na święta, graliśmy 31 grudnia o godzinie 20. w Chicago, a w Nowy Rok o 13. w Ottawie. Wolne mieliśmy tylko latem, przez miesiąc, bo później zaczynały się przygotowania.

Długo się pan oswajał z nową rzeczywistością na lodowisku?

Myślałem, że zajmie mi to ze dwadzieścia, trzydzieści spotkań, ale miałem pecha, bo trafiłem na lock-out. Kolejny sezon zaczęliśmy dopiero w styczniu, bo 6 października zamknęli lodowiska i powiedzieli, że dopóki nie dogadają się ze związkami zawodowymi, możemy robić, co chcemy. Wróciłem do Europy, poczułem wolność, spędziłem święta w domu, zagrałem parę meczów w Finlandii, ale tak naprawdę kilka miesięcy byłem bez poważnego hokeja. Statystyki miałem dobre, ale znowu zmienił się trener. Nowy miał inne ustawienia, ściągał swoich zawodników z ligi farmerskiej, walczyłem z nimi o miejsce w składzie, ale co chwila pojawiały się jakieś przeszkody. W grudniu 1996 roku odszedłem do Edmonton. To była fajna, młoda drużyna. Byłem w trójce najskuteczniejszych zawodników. Najlepszy okres mojej kariery przyszedł jednak później, gdy skończyłem 28 lat i grałem w New York Islanders. Wystąpiłem w meczu gwiazd, zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem klubu. Zdobyłem 35 bramek w sezonie, udało mi się zbudować nazwisko.

Poczuł się pan jak król życia?

Nie powiem, że zawsze byłem bardzo wycofany i skromny. Lubiłem być liderem w drużynie, pociągnąć chłopaków w swoim kierunku, zaszaleć, wracając do Polski. Nie było telefonów, zdjęć robionych wszędzie i w każdej sytuacji, kolorowej, agresywnej prasy. A było wesoło.

No i miał pan "dziewczynę Bonda", Izabelę Scorupco. Ile miał pan lat, gdy po raz pierwszy brał ślub?

25. Tak jak mój tata. Myślałem, że to dobry wiek. To na pewno wsadziło mnie trochę w inną kategorię. Już nie byłem tylko sportowcem, postrzegano mnie trochę jak celebrytę. Nie miałem na to większego wpływu. Popularność mi nie przeszkadzała, w Stanach nie była uciążliwa, a po przyjeździe do Polski musiałem co prawda bronić się przed propozycjami spotkań i wywiadów, ale nie było to na taką skalę jak teraz. Nie będę porównywał się do Marcina Gortata czy Roberta Lewandowskiego, ale myślę, że gdybyśmy obecnie mieli hokeistę, który gra w All-Star Game, byłby prawdziwy szał. Po rozwodzie przyszły najlepsze lata w karierze. Bycie singlem miało swoje plusy.

Jakie?

Pierwszy przychodziłem na treningi, ostatni wychodziłem. Nic mnie nie rozpraszało, skupiałem się na hokeju.

Czy w najbliższych latach doczekamy się kolejnego Polaka w NHL?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×