Aleksander Kwaśniewski o igrzyskach w Polsce. "To mnie martwi"

ONS.pl / Pawel Kibitlewski / Na zdjęciu: Aleksander Kwaśniewski (w środku)
ONS.pl / Pawel Kibitlewski / Na zdjęciu: Aleksander Kwaśniewski (w środku)

- W systemie, w którym działa polski sport olimpijski, sukcesy mogą być tylko spontaniczne, na zasadzie, że trafi się talent Oli Mirosław lub tata Igi Świątek, który poprowadzi karierę córki za niemałe pieniądze - mówi Aleksander Kwaśniewski.

Aleksander Kwaśniewski, były prezydent RP w latach 1995-2005 i były prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego w latach 1988-91 ocenia starania obecnego rządu o organizację igrzysk olimpijskich w Polsce.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Podoba się panu pomysł zorganizowania igrzysk olimpijskich w Polsce?

Aleksander Kwaśniewski: Pomysł jest świetny, bo igrzyska są piękną ideą. To jednak niełatwa droga. Procedura ubiegania się o organizację jest skomplikowana, niełatwo też przeprowadzić  samą olimpiadę. Perspektywa jest odległa, bo dotyczy roku 2040 lub 2044, więc będę musiał bardzo zdrowo żyć, by tego doczekać... Ale jako człowiek idei olimpijskiej jestem "za". Niestety nie podoba mi się inna kwestia.

Jaka?

Podchodzimy do tego tematu mało poważnie. Potrzebna jest rozmowa ze społeczeństwem, dyskusja ekspertów. Jaki mamy plan, co ma być specyfiką polskich igrzysk, czy mają być na przykład skromniejsze niż wcześniejsze olimpiady. Francuzi czy Australijczycy znaleźli na to pomysł.

Później trzeba stworzyć program, zyskać aprobatę MKOl, a potem ruszyć do boju z innymi kandydatami i wygrać konkurencję. Na dziś nie wiemy jeszcze, z kim przyszłoby nam rywalizować.

ZOBACZ WIDEO: Muzyka z Harry'ego Pottera i miotła. Kabaret, jak przywitali gwiazdora

Jakie kroki trzeba by poczynić na początku starania się o organizację igrzysk?

Pierwszy krok to współpraca rządu z PKOl-em, bo gospodarzem wniosku o organizację igrzysk jest właśnie Polski Komitet Olimpijski, który z kolei jest łącznikiem z międzynarodowym Komitetem Olimpijskim (MKOl - red.). Na dziś te relacje nie są dobre.

Do tej pory igrzyska były przyznawane miastom i okolicznym wioskom. Odstępstwa były stosowane na takie dyscypliny jak żeglarstwo. Musimy się zdecydować, czy proponujemy coś, co byłoby nowością - na przykład organizację olimpiady na terenie całego kraju. Mamy tor kajakowy w Poznaniu. Warto myśleć o Stadionie Śląskim jako o miejscu wydarzeń lekkoatletycznych. Jest Warszawa. Zawody żeglarskie w Polsce muszą odbyć się z kolei nad Bałtykiem.

Idealnie, gdyby inicjator, czyli premier, zaprosił na spotkanie ministra sportu, ministra finansów, ministra spraw wewnętrznych, szefa PKOl-u, szefów związków sportowych i grupę ekspertów, którzy znają igrzyska: byli na olimpiadzie, widzieli i wiedzą, jak to wygląda. Od takiej rozmowy należałoby zbudować plan.

I taką procedurę należy rozpocząć już teraz?

Tak, teraz. Wszystkie dokumenty należy złożyć w ciągu najbliższych paru lat. Przygotowanie takiego projektu jest długotrwałe i kosztowne, tego nie robi się na kolanie. Trzeba zaangażować grupy fachowców od architektury, bezpieczeństwa, logistyki, finansów - od wszystkiego. Pamiętajmy, że komitet zajmujący się oceną kandydatur w MKOl-u jest złożony z wybitnych fachowców. Ich się na miłe słowa nie da wziąć.

Czego by pan oczekiwał po igrzyskach w Polsce?

Mam nadzieję, że nie będzie to kolejne hasło propagandowe, efemeryda, którą będziemy żyli chwilę. Pamiętajmy też o jednym: w rozwiniętych krajach, a takim jest Polska, poparcie dla idei igrzysk nie jest powszechne. Raczej społeczeństwo jest w tej kwestii podzielone. Tym bardziej dialog z wyborcami, czyli podatnikami, jest tu konieczny.

Nie jest to czasem próba odwrócenia uwagi od słabych wyników ostatnich igrzysk?

Nie sądzę, by rząd Donalda Tuska miał interes przykrywania słabego wyniku sportowego. O igrzyskach w 2036 roku mówił Andrzej Duda, teraz podobnie myśli Donald Tusk, więc jakoś ta myśl żyje. Na razie jako opowieść przy stole podczas kolacji, a nie projekt, za którym chcemy twardo stanąć, przygotować i na końcu wygrać.

Obecny rząd kąsał poprzedni właśnie za chęć organizacji igrzysk, tymczasem sam poparł ten pomysł.

Jeżeli kolejne rządy przejmują dobre pomysły, to nie ma co się gniewać. Tym bardziej że jeżeli chcemy zorganizować igrzyska za szesnaście lub dwadzieścia lat, to władza w Polsce zmieni się jeszcze kilka razy. Nie wiemy, kto będzie wtedy premierem. Nie wierzę, by był to Tusk lub Kaczyński. Także ministrów sportu będzie jeszcze wielu.

Tu musi być ponadpartyjne porozumienie, bo inaczej projekt ugrzęźnie po kolejnych wyborach. Więc to, że jedni i drudzy mówią o igrzyskach, to akurat dla samej idei bardzo dobre. 

Jak pan postrzega ostatnie igrzyska? Są potrzebne zmiany w strukturach?

Oczywiście, mówimy o tym od dwudziestu lat i szkoda że tylko mówimy. Pierwszy sygnał, że źle się dzieje, był w roku 2004, po igrzyskach w Atenach. Zdobyliśmy tam dziesięć medali. Już wtedy było widać, że stary system, jeszcze z czasów PRL-u, zwyczajnie się wyczerpał. A nowego nie stworzyliśmy.

Słyszę, że rząd chce na przełomie roku zaproponować strategię rozwoju sportu. Bardzo proszę, chętnie ją przeczytam. Na tę chwilę oczywiste jest, że w systemie, w którym działa polski sport olimpijski, sukcesy mogą być tylko spontaniczne, na zasadzie, że trafi się talent Oli Mirosław lub tata Igi Świątek, który poprowadzi karierę córki za niemałe pieniądze. Mamy tylko jeden związek, który działa systemowo i widać tego efekty. Mowa o siatkówce.

Skoro formuła wyczerpała się dwadzieścia lat temu, to dlaczego do tej pory nie widać zmian?

Można to wytłumaczyć tym, że politycy interesują się igrzyskami w okolicach samego turnieju, parę miesięcy później i na tym koniec. 

A te publiczne rozliczanie, które obserwujemy po igrzyskach?

Rzeczy fatalne, niewłaściwe. Od tego sportu nie uzdrowimy. Jeżeli są dowody na to, że z czymś przesadzono, że ktoś zmarnotrawił pieniądze w związkach sportowych, to trzeba oczywiście wyciągnąć konsekwencje. To element konieczny, by zamknąć ten temat i pójść dalej.

Nie zastąpi to jednak reform systemów, finansowania sportu, finansowania sportu akademickiego, dzieci, młodzieży, kształcenia trenerów, instruktorów, sensownego koordynowania przygotowań olimpijskich. 

Jak było za pana czasów, gdy był pan prezesem PKOl-u?

Gdy zajmowałem się sportem w latach 80. i 90., moją prawą ręką w ministerstwie sportu i PKOl był Stanisław Stefan Paszczyk. Był wybitnym specjalistą, wieloletnim szefem wyszkolenia Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Znał detale, miał dobry kontakt z trenerami kadr olimpijskich. Nikogo nie pouczał, nie udawał, że jest nad kimś wyżej. Efektem były igrzyska w Seulu (1988 r. - red.) i szesnaście zdobytych medali.
Cztery lata później była Barcelona i dziewiętnaście medali. Stefan został doceniony, otrzymał pracę w Hiszpanii i do dziś jest tam wspominany z ogromnym szacunkiem. I takich ludzi nam trzeba. Próżno ich szukać w obecnych strukturach PKOl-u, w ministerstwie sportu, a i w związkach sportowych jest za mało fachowców.

Jeśli słyszę, że szef wyszkolenia lekkiej atletyki jednocześnie jest sekretarzem związku, to wiem, że go biurokracja przygniata. Że nie ma czasu zająć się tym, co jest naprawdę niezwykle trudną sztuką: czyli przygotowaniem najwyższej formy u zawodników.

rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty