Kiedyś kibice namiętnie kupowali żółte opaski fundacji Lance'a Armstronga. Teraz się wstydzą. Niesłusznie

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Produkowano je w fabryce Nike, w USA. - Opaski okazały się jednym z najlepiej sprzedających się gadżetów na świecie - cieszył się Ulman. - To był majstersztyk. Ludzie płacili dolara za opaskę, którą potem z dumą nosili, pokazując, że należą do elity. A my, jako fundacja, otrzymywaliśmy mniej więcej 80 centów od każdej sztuki na walkę z rakiem. Genialne!

Andre Agassi, Bono, a nawet Bill Clinton - oni wszyscy dali się porwać modzie na noszenie żółtej opaski.

Nike w pierwszej fazie wyprodukowała pół miliona silikonowych opasek, których kolor nawiązywał oczywiście do koszulki lidera Tour de France. Świat ogarnęło szaleństwo. Opaski rozpłynęły się w momencie, a kiedy zabrakło ich w fundacji, ceny na aukcjach internetowych w USA sięgnęły poziomu 50 dolarów.

Wedle bezpiecznych szacunków w latach 2004-2012 sprzedano około kilkunastu milionów opasek. Ich cena stopniowo rosła. Fundacja sprzedawała je tuż przed wyznaniem Armstronga po kilka dolarów. - Myślę, że tym sposobem uzyskaliśmy 20-30 milionów dolarów na walkę z rakiem - wspominał Ulman, który, podobnie jak Armstrong, sam pokonał nowotwór.

Przychody ze sprzedaży opasek to tylko jedna część układanki. Firma Nike, która miała wyłączność na produkcje żółtych gadżetów (oprócz opasek były to: koszulki, spodenki, bidony, itp.), przekazywała co roku kilkadziesiąt milionów dolarów bezpośrednio na konto fundacji. W 2014 roku było to aż 75 milionów dolarów! - W 2015 roku kontrakt się zakończył, Nike zrezygnował z pomocy - stwierdził obecny prezes Livestrong, Greg Lee.

Wyrzucili z biura kopie koszulek Armstronga Wiosną 2013 roku ludzie, którzy czuli się oszukani przez Armstronga skrzykiwali się przez fora internetowe i organizowali "wspólne niszczenie opasek". - Słyszałem, że niektórzy je palili, inni przecinali i wyrzucali, byli też tacy, którzy wysyłali na nasz adres - dodał Lee.
Fundacja, mimo że nie miała już nic wspólnego z amerykańskim kolarzem, z dnia na dzień traciła kolejnych sponsorów. A i wpływy od osób prywatnych całkowicie się załamały.

- Musieliśmy zwolnić połowę ludzi, ograniczyć nasze eventy, zmniejszyć produkcję gadżetów - nie ukrywa Lee, który jest już trzecim prezesem fundacji w ciągu mniej niż dwóch ostatnich lat. - Nie jest łatwo. Pozbyliśmy się wszelkich znaków łączących nas z Armstrongiem, nawet wyrzuciliśmy z siedziby kopie jego koszulek, w których wygrywał Tour de France. Nic z tego. Nadal większość poważnych firm kojarzy nas z Lance'em. Nie chcą więc rozmawiać o współpracy.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×