Po raz pierwszy przyjechał na kanadyjską północ w 2003 roku. Młody, 25-letni chłopak co noc drżał wtedy przed niedźwiedziem grizzly, zwierzęciem, w którym widział swojego wielkiego wroga. Kiedy po długiej wędrówce dotarł do ujścia Jukonu do lodowatego Morza Beringa, miejscowi Indianie wytatuowali mu trop grizzly'ego. Tatuaż ma chronić polskiego obieżyświata w czasie jego wypraw na daleką północ. Na razie chroni go skutecznie.
Człowiek północy
Majestatyczny, dziki, długi na ponad trzy tysiące kilometrów Jukon zachwyca swoim surowym pięknem. Ma w sobie magnetyzm, który od lat przyciąga poszukiwaczy wrażeń nad jego brzegi, skute lodem przez osiem miesięcy w roku. Kiedyś ściągali tam poszukiwacze złota, na przełomie XIX i XX wieku rzeka była autostradą, którą transportowano odkryte w legendarnym Klondike złoto. Teraz co roku przyjeżdżają tam śmiałkowie na tyle odważni, by twierdzić, że są w stanie przepłynąć rzeką kilkaset kilometrów szybciej niż inni. Gienieczko jest jednym z nich.
Urodzony w Kętrzynie, a zamieszkały w Kosakowie pod Gdynią, 40-letni podróżnik z północą jest za pan brat. Gdy większości ludzi naturalny instynkt podpowiada, by iść tam, gdzie cieplej i gdzie łatwiej o spotkanie z drugim człowiekiem, jego ciągnie w miejsca zimne i wyludnione. Wędrował po Syberii z tamtejszym traperem, był nad Kołymą, rzeką-symbolem stalinowskich zsyłek, zrobił podwójny trawers (czyli tam i z powrotem) kanadyjskich gór MacKenzie. Planuje wyprawy na Grenlandię i na biegun południowy. Przyznaje, że bardzo lubi te rejony świata, w których ziemia i woda często są zamarznięte. Sam siebie lubi nazywać "polskim Jackiem Londonem".
Rajd Dakar kajakarzy
Nad Jukon, rzekę bardzo bliską zakochanemu w dalekiej północy amerykańskiemu pisarzowi, Gienieczko jedzie w tym roku, by wziąć udział w dwóch wyścigach kajaków i canoe - najpierw samotnie wystartuje w Yukon River Quest, a trzy tygodnie później w parze ze Sławomirem Knapem, pilotem wojskowym i miłośnikiem ekstremalnych wypraw - w Yukon 1000. - Te zawody są dla kajakarzy i kanadyjkarzy jak Rajd Dakar dla kierowców rajdowych, jak Sydney-Hobart dla żeglarzy - mówi. Indywidualnie zgłosił się jako Team Amazon Poland, w duecie jako Independent Poland. Obie nazwy mają dla niego duże znaczenie, podobnie jak słowo "solo".
Pierwsze zawody zaczynają się 27 czerwca i trwają do 1 lipca. Do przepłynięcia jest 715 kilometrów - nie ma na świecie wyścigu, w którym samotni kajakarze i kanadyjkarze ścigaliby się na dłuższym dystansie. Po drodze sześć punktów pomiarowych i dwa obowiązkowe postoje, siedmiogodzinny w Carmacks (miasto nazwane na cześć jednego z poszukiwaczy złota z Klondike George'a Carmacka) i trzygodzinny w Coffee Creek.
Gienieczko będzie w tym roku jedynym reprezentantem Polski i Europy w tych bardzo prestiżowych w kajakarskim świecie zawodach. Wyzwanie podjął po raz drugi. Pierwsza próba, w 2013 roku, zakończyła się niepowodzeniem. Podróżnik musiał zrezygnować po przepłynięciu 320 kilometrów i 31 godzinach zmagań z rzeką. Atak kolki nerkowej sprawił, że nie był w stanie podnieść ważącego 300 gram kevlarowego wiosła. Z trudem dobił do brzegu, wyczołgał się z canoe, wezwał pomoc i padł. Kilka kolejnych dni spędził w szpitalu.
ZOBACZ WIDEO Tak Nawałka ogłosił swoje decyzje kadrowiczom. Kulisy ze zgrupowania reprezentacji
Podróżnik spod Gdyni był wtedy bardzo rozczarowany, że nie udało mu się ukończyć wyzwania. - Dwa tygodnie wcześniej przepłynąłem trasę wyścigu, z Whitehorse do Dawson City, jako przewodnik dla turystów. Już wtedy zaczęły się problemy z nerkami. A potem w czasie postoju w Carmacks popełniłem błąd. Było ciepło i przespałem się na karimacie bez okrycia. Przeziębiłem te nerki i to był koniec. Jak na złość przycisk na nadajniku, którym ściąga się pomoc, nie chciał zadziałać. W końcu jednak wysłał sygnał. I tak miałem szczęście, że w pobliżu była droga dojazdowa dla samochodów, bo te nad Jukonem są rzadkością - opowiada Gienieczko.
- Byłem załamany - wspomina. W ramach przygotowań przepłynąłem 500 kilometrów Wisłą. Przepłynąłem w canoe z Bornholu do Darłowa, po otwartym morzu, gdzie są przeciwne fale, prądy, pływają statki. Dobrze się przygotowałem i myślałem, że mi się uda. Nie udało się, przybity byłem potem przez pięć miesięcy.
Teraz Gienieczko chce być jeszcze lepiej przygotowany, tym bardziej, że jego celem nie jest ukończenie zawodów, jak za pierwszym razem, a miejsce na podium. Rozpoczął już ostatni etap treningów, zaraz po tym, jak skończył przeprowadzać statki po belgijskich i holenderskich kanałach. - W ten sposób zarabiam na swoją wyprawę, na stumetrowym statku jestem tylko ja i kapitan, który operuje wszystkim za pomocą joysticka. Dniówka jest całkiem niezła, 140 euro. Ale to tylko praca. To co najlepsze zacznie się później. Kolega z Belgii Francis Soenen udostępnia mi takie samo canoe, którym wystartuję w River Queście. On jest takim moim mentorem, w 2014 roku zajął w tych zawodach trzecie miejsce - mówi podróżnik.
"Czy naprawdę chcesz to zrobić?"
Po treningach w okolicach Antwerpii Gienieczko poleci już do Kanady. Na początku czerwca, gdy na Jukonie i jeziorze Laberge pękną w końcu lody. Na miejscu polski obieżyświat będzie się przygotowywał przez około 3,5 tygodnia. W łódce, która jak zapewnia jest wyjątkowa i niemal niedostępna w Europie. - Ma ster, więc będę mógł wiosłować bez przerwy jedną stroną, bez konieczności regulowania kursu. Jest kevlarowa, bardzo lekka, ma niskie burty, które ułatwiają wiosłowanie przy silnym wietrze z boku. Zupełnie inna od ekspedycyjnego canoe, którym startowałem pięć lat temu. Jego wysokie burty przy mocniejszych podmuchach zachowywały się jak żagle, łatwo było o wywrotkę.
W Yukon River Quest startuje zwykle ponad sto osób, tym razem zgłosiły się 124 osady. Na udział w Yukon 1000, który odbywa się trzy tygodnie później, decydują się już tylko najodważniejsi. Organizatorzy już na starcie pytają się chętnych "Czy naprawdę chcesz to zrobić?". Pytanie jak najbardziej zasadne, któż przy zdrowych zmysłach zdecydowałby się na spływ o długości tysiąca mil przez najdziksze odcinki królowej rzek północy? Na wiosłowanie przez blisko tydzień po osiemnaście godzin dziennie? W tym roku znalazło się tylko szesnastu śmiałków. Osiem osad, bo płynie się we dwójkę. Występ solo jest zabroniony.
Wyścig jest "reklamowany" jako "czysta izolacja, totalne wyczerpanie i absolutna samowystarczalność", zawody utrzymane w duchu, który 120 lat temu towarzyszył poszukiwaczom złota, doświadczenie zmieniające życie. Na dystansie 1000 mil uczestnicy są zdani na siebie, zmagają się z alaskańską dziczą, polegając tylko na sobie nawzajem. Żadnych, poza nadajnikami GPS i InReach, nowoczesnych sprzętów, telefony satelitarne są zabronione. A po drodze czeka na nich nawigacyjne piekło - wzburzona woda, powalone drzewa, zdradliwe kanały. Trzeba mieć nie tylko nieludzką wytrzymałość i wolę z żelaza, ale i świetnie opracowany plan podróży - tak zwany "track".
- Yukon 1000 przebiega przez odcinek, gdzie jest kilka tysięcy kanałów i kanalików. "Track" musi być perfekcyjnie przygotowany. Ja siedziałem razem z kartografem Adamem Wasilewskim i analizowałem. Gdzie rzeka jest najszybsza, gdzie niesie najwięcej gałęzi, gdzie jest mętna woda. Niezwykle ważny jest też wybór miejsc na noclegi, bo każdego dnia mamy 6-godzinny obowiązkowy postój. Moimi rywalami będą sami profesjonaliści, m.in. dwóch żołnierzy SAS. Ale nawet takim asom nie zawsze się udaje, w poprzedniej edycji (wyścig odbywa się co 2-3 lata) wystąpiło osiem osad, a do mety dopłynęło pięć. Nikt nie jest w stanie płynąć skrajnie wyczerpany, nikt nie jest odporny na kontuzje. Według mnie wygrywa ten, kto zrobi najmniej błędów. Za Dawson City Yukon "rozlewa się" i trzeba wtedy wybrać najszybszy kanał. A nie jest to proste, gdy zmagamy się z rzeką zamarzającą na osiem miesięcy. Choćby dlatego, że po uwolnieniu z lodu zmienia się układ wysp. Trochę loteria. Ale jeśli wcześniej ukończę Yukon River Quest, będę bardzo dobrze znał 715-kilometrowy odcinek rzeki. To może być moja przewaga - opowiada Gienieczko o drugim ze swoich tegorocznych wyzwań.
Partnerem 40-letniego obieżyświata w ekstremalnej wyprawie canoe będzie wieloletni kolega Sławomir Knap. Emerytowany pilot Marynarki Wojennej, który za sterami wojskowych maszyn spędził 4,5 tysiąca godzin, laureat nagrody Błękitne Skrzydła i pilot wojskowy roku 2008. Pięć lat temu przepłynął z Gienieczką Jukon z Whitehorse do Dawson (dystans 750 kilometrów). Podróżnik z Gminy Kosakowo mówi o nim, że to jego drugi najbliższy przyjaciel, zaraz po mamie. Z kolei Knap wie, jak Gienieczko trenuje, jak przygotowuje i prowadzi swoje wyprawy. Uważa go za człowieka rzetelnego i gotowego na wszystko, dlatego nie boi się zapuścić razem z nim w zdradliwą dzicz Kanady i Alaski.
Drużyna o nazwie Independent Poland, nazwana tak dla uczczenia stulecia niepodległości, będzie miała też trzeciego, członka - ojca Gienieczki. Jego zadaniem będzie przekazywanie wiosłującym meldunków za pomocą nadajnika InReach i regulowanie w ten sposób ich tempa.
Co robić, gdy przyjdzie niedźwiedź grizzly?
Podium, w które celuje polski podróżnik, w Yukon River Quest powinno dać ukończenie wyścigu w ciągu 60 godzin, w Yukon 1000, żeby myśleć o czołowej trójce, trzeba zmieścić się w 7 dób, co oznacza ponad 120 godzin wiosłowania. Zagrożeń dla jego planów jest kilka. Jedno z największych to wywrotka, która w River Queście oznacza koniec marzeń. Kajakarz wpada do wody, łódka płynie dalej. Razem z całym sprzętem - śpiworem, namiotem, racami i żywnością. O jej ściganiu nie ma mowy, bo Yukon jest szybką rzeką. Gdy w czerwcu zrzuca swoje lodowe kajdany, płynie z prędkością 12-14 kilometrów na godzinę.
Innym zagrożeniem jest niedźwiedź grizzly. I nawet nie dlatego, że waży pół tony, ma wielkie pazury, ostre zęby i może zaatakować. Wystarczy, że podejdzie pod obozowisko, przestraszy, uniemożliwi regenerację. - W tym okresie Jukonem płyną łososie, a one są przysmakiem niedźwiedzi. Trzeba być przygotowanym na spotkanie z nimi. Kiedy się płynie, grizzly nie jest problemem. Gorzej, kiedy się odpoczywa na brzegu. Zwierzę wyczuwa żywność, zapach ściąga je w pobliże obozu. A spotkanie z nim potrafi wyprowadzić z równowagi - mówi Gienieczko.
Polski podróżnik najbardziej bał się potężnego niedźwiedzia w czasie swoich pierwszych alaskańskich wypraw, ale najbliższe spotkanie z grizzlym miał wiele lat później - gdy od lat nosił już ochronny tatuaż i przeszkolony przez kanadyjskich rangerów wiedział co robić na wypadek spotkania z bestią. - Kiedy w zeszłym roku robiłem podwójny trawers Gór MacKenzie, niedźwiedź podszedł naprawdę blisko. Rangerzy uczą, że trzeba wtedy podnieść ręce wysoko, zasygnalizować, gdzie się jest i narobić hałasu. Ja wystrzeliłem trzy petardy hukowe. Grizzly usłyszał, podniósł się na łapach i poszedł szukać swoich ulubionych jagód, których zjada 8 kilogramów dziennie. Nie zaatakował mnie, ale kiedy pojawia się taki gość, a do najbliższej osady ma się 200 kilometrów, adrenalina i tak leje się wiadrami - opowiada o chwilach grozy nasz rozmówca.
Zwłaszcza w czasie Yukon 1000 niedźwiedzia spotkać będzie łatwiej, niż człowieka. I dlatego tworzący zespół Independent Poland duet planuje starym zwyczajem traperów rozbijać obozowiska na wyspach.
Bystrza, sztormy i "Wielka Pustka"
Dużą trudnością dla odważnych kajakarzy jest też dzikość Jukonu, jego niezwykle bystry nurt i nieprzewidywalność. Najtrudniejsze naturalne przeszkody to bystrza Five Finger Rapids, gdzie rzeka rozdziela się na pięć kanałów, a przepłynąć da się tylko jednym (w pozostałych nurt rwie jak szalony, bardzo łatwo rozbić się o wystające spod powierzchni skały), i wspominane już Jezioro Laberge - na nim często dochodzi do nagłych sztormów, spokojna woda błyskawicznie może zacząć szaleć.
No i pustka. W Yukon 1000 "Big Empty" jest prawdziwym wyzwaniem. Poczucie całkowitego odosobnienia, izolacji, z czym nie każdy jest sobie w stanie poradzić przez kilka dni nieustannego wiosłowania. - To jest rzeka outdoorowa, czyli dzika. Zdecydowanie dziksza niż Amazonka, która zarabia i dlatego mniej więcej co 200 kilometrów można tam spotkać cywilizację. Jukon, tak jak syberyjska Lena, jest inny, niedostępny. Ludzi widzi się co 7-8 dni, w zasadzie tylko w pięciu miejscach - Carmacks, Dawson City, Circle, Fort Yukon i Eagle na Alasce. Trzeba być samowystarczalnym - tłumaczy Gienieczko. On poczucia osamotnienia się nie obawia. - Dla mnie to nie problem. W zeszłym roku, gdy robiłem podwójny trawers Gór MacKenzie, nie widziałem żywej duszy przez 25 dni. Świetnie się czuję w tamtej strefie klimatycznej. Mam przeczucie, że w Yukon 1000 będzie dobrze, tam widzę większe szanse na podium. Jednak w mojej sytuacji ważniejszy jest River Quest, bo tam płynę solo.
Afera z Amazonką
"Sytuacja" Gienieczki to wielkie kontrowersje wokół jego samotnego spływu Amazonką z 2015 roku. Podróżnik postanowił wtedy ustanowić rekord Guinnessa i odbyć najdłuższą samotną wyprawę kanadyjką - przepłynąć prawie 6000 kilometrów. Energa Solo Amazon Expedition ukończył, World Record Guiness dostał, podobnie jak wyróżnienie na festiwalu turystycznym "Kolosy" w Gdyni, w kategorii wyczyn roku. Po festiwalu pojawiła się jednak długa lista zarzutów - że wcale nie płynął "solo", bo długimi kilometrami w wiosłowaniu pomagał mu peruwiański przewodnik Gadiel Sanchez Rivera, że ominął 90 procent spadku rzeki, część trasy przejechał rowerem, a część przepłynął na łodzi motorowej. Gienieczko miał też prosić przewodnika o nie pokazywanie się na zdjęciach i filmach, które Polak kręcił w czasie wyprawy, dawać mu przeterminowane jedzenie i zapłacić mniej, niż obiecał. Efekt był taki, że "Kolosa" mu odebrano, a rekord Guinessa w kategorii "najdłuższa podróż canoe solo" zawieszono.
Gienieczko wszystkie zarzuty odpiera. Przekonuje, że jest nielubiany w środowisku podróżniczym, bo zawsze mówi to co myśli, a aferę wokół amazońskiej wyprawy wywołali jego "przeciwnicy", między innymi Piotr Chmieliński. W zarzutach pod jego adresem, które wyszły od Sancheza Rivery (prośby o pomoc w wiosłowaniu, niewypłacenie umówionej kwoty), widzi ich działanie. Tłumaczy, że Peruwiańczyk dostał tyle, ile miał obiecane, do tego premię i sprzęt, z którego Gienieczko korzystał, że żegnając się był zadowolony ze współpracy, a potem nagle zmienił front. Z kolei odebranie wyróżnienia na festiwalu w Gdyni ma być spowodowane jego nieprzychylnymi komentarzami o festiwalu i środowisku.
Opinie o wyczynie Gienieczki wśród innych podróżników i dziennikarzy zajmujących się tą tematyką, są bardzo krytyczne. I nie chodzi tylko o polskich podróżników i dziennikarzy. Mimo to mieszkaniec Gminy Kosakowo obstaje przy swoim. Uważa, że niechęć do niego wynika z zazdrości, bo on zawsze dobrze sobie radził z pozyskiwaniem sponsorów. - Wiem, że jestem nielubiany, nawet bardzo. Ale wiem też co zrobiłem. Rekord Guinnessa nie został mi odebrany, jest zawieszony i będę walczył o jego reaktywację. Wpis o moim osiągnięciu usunięto, ale na certyfikat World Record Guinness mogę się powoływać - mówi.
Znów na północy
Amazońska burza skłoniła go do powrotu na północ, tam, gdzie czuje się najlepiej. Najpierw były Góry MacKenzie, dla przetestowania sprzętu przed planowanymi eskapadami na Grenlandię i biegun, sprawdzenia psychiki i kondycji. Ale i dla ukojenia duszy. Gienieczko nie ukrywa, że boli go, gdy wchodząc do Internetu widzi obok swojego nazwiska słowa oszustwo i mistyfikacja. A w dziczy liczy się tylko świt. - Człowiek jest zbyt zmęczony, żeby myśleć o tych, którzy chcą mu zaszkodzić. Okazuje się, że przetrwanie z dnia na dzień w Polsce jest bardziej ekstremalne, niż przetrwanie w dziczy - mówi.
Przez jeden z najbardziej dziewiczych regionów na ziemi Gienieczko przeszedł tysiąc kilometrów. 610 kilometrów samotnie, z Ross River do Norman Wells, resztę trasy z kanadyjskim kolegą Rupertem Dookiem. - W te góry prawie nikt się nie zapuszcza. Do przeprawy wpław były cztery trudne rzeki. Kilka razy spadłem z klifów, miałem mocno zdartą skórę na ramionach, kilka dni spędziłem w ośrodku zdrowia w Norman Wells - opowiada podróżnik.
Dochodząc do zdrowia przekonał się, że choć rejon dziki, zamieszkali tam ludzie już jak najbardziej cywilizowani. - Lekarze zabronili mi marszu powrotnego, zgłosili sprawę do mojego ubezpieczyciela, że biorę na siebie odpowiedzialność. W takich sytuacjach, choć jestem ubezpieczony od sportów ekstremalnych, w razie wypadku nie wypłacono by pieniędzy. Wiedziałem jednak, że muszę iść dalej. Zaryzykowałem, Rupert nauczył się od pielęgniarek opatrywać moje rany i udało się - mówi.
Magiczne słowa
Z krain położonych na dalekiej północy Kanada jest według Gienieczki zdecydowanie dziksza, niż Syberia. Jednak już jej znacznie mniej liczni od Syberyjczyków mieszkańcy (w Norman Wells mieszka 800 osób, na tej samej szerokości geograficznej w Jakucku prawie 300 tysięcy) dużo bardziej przywiązani do sztywnych zasad, które dopiero co wymyśliliśmy. Przekonał się o tym więcej niż raz. - Mój kolega doznał w Kanadzie kontuzji kolana. Zima, minus 40 stopni, do najbliższej osady 200 kilometrów, bateria w telefonie siada. Wzywamy pomoc, podajemy numer naszego GPS. A oni proszą, żeby najpierw podać numer karty kredytowej - wspomina.
- Kanadyjska natura jest bardziej dziewicza, ale na Syberii ludzie lepsi. Tam nawet jak chciałem płacić, to nie przyjmowali pieniędzy. Dawali kawior, częstowali wódką. Szanują tych, którzy zmagają się z naturą i cieszą się, kiedy mogą im pomóc. W Rosji, tej najmroźniejszej też, magiczny jest jeden zwrot: dogadajmy się. Jak się o tym wie, przyjmie się taką mentalność, wszystko można załatwić. W kręgi cywilizacji Zachodu nie, tam będą pytać o numer karty. I dlatego na Syberii w ogóle nie czułem się wyobcowany, a w Kanadzie na początku tak. Niby wszyscy uprzejmi, ale to było jak całowanie się przez szybę – tłumaczy podróżnik.
Co ciekawe, niektóre sztywne reguły nie obowiązują mieszkających na dalekiej północy Indian. - Oni mogą swobodnie polować na łosie i niedźwiedzie grizzly, bo to ich ziemia. Biali muszą załatwiać pozwolenia, a grizzly'ego wolno im ustrzelić tylko raz w życiu.
Jukonem po biegun
Po przegranej walce z rzeką pięć lat temu, Gienieczko długo nie myślał o powrocie nad Jukon. Przepłynął system rzeczny MacKenzie, Lenę, porwał się na Amazonkę z postanowieniem, że jeśli się uda, będzie spełniony w canoeingu. Kontrowersje wokół jego wyprawy sprawiły jednak, że spełniony nie jest.
- Zostałem w pewien sposób upokorzony, moja sportowa ambicja nie pozwala mi tego odpuścić. Chcę pokazać przeciwnikom, że mylą się co do mnie i odzyskać wiarygodność. Bez niej o wiele trudniej mi o sponsorów, a potrzebuję ich do spełnienia ostatecznego marzenia - wyprawy na biegun południowy. Na razie wyprawy finansuję sam, trzy razy do roku przeprowadzam statki po rzekach i kanałach, sprzedaję samochód. Poważni ludzie ze świata sportu i biznesu obiecali mi jednak, że jeśli stanę na podium w Yukon River Quest i Yukon 1000, sfinansują mi biegun. Z tych powodów wracam. Jest jeszcze jeden, najważniejszy. Chcę pokazać moim synom, jak pokonywać przeciwności losu, jak podnosić się po porażce. Yukon 1000 jest trudniejszy, ale dla mnie ogromne znaczenie ma River Quest, bo płynę solo. Będę robił wszystko sam od początku do końca, żeby tym razem nikt tego solo nie podważył.
Jeśli srogi zwykle Jukon akurat dla Gienieczki okaże się łaskawy, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i będą dwa miejsca na podium, w przyszłym roku obieżyświat spod Gdyni wyruszy na wymarzoną Antarktydę. - Chciałem iść w tym, na stulecie niepodległości, ale przez sprawę z Amazonką trochę straciłem. Na szczęście został przy mnie Polski Komitet Olimpijski, choć jego patronat próbowano mi odebrać. Za zaufanie i poparcie odwdzięczę się PKOl-owi tak, że pójdę na biegun by uczcić jego stulecie.
Koszt takiej ekspedycji to 500 tysięcy złotych. Sam transport na Antarktydę kosztuje aż 70 tysięcy dolarów, trzeba zabrać się samolotem, który trzy razy do roku zawozi tam paliwo, a potem mniejszą maszyną dotrzeć do swojego punktu startowego. Gienieczko planuje podróż w tę i z powrotem, jak wielcy odkrywcy sprzed stu lat – Roald Amundsen czy Ernest Shackelton. Nie będzie korzystał z pomocy z zewnątrz, znów ma być tak bardzo solo, jak tylko się da. Sprzęt i prowiant pociągnie za sobą na saniach, załadowane będą ważyć około 130 kilogramów. W sumie zamierza tak przejść około 2400 kilometrów - w jedną stronę jest 1130, ale do tego trzeba dołożyć mniej więcej 70 na omijanie przeszkód terenowych.
Ostatnia wyprawa
Wędrówka, na którą chce się porwać Gienieczko, to ogromne wyzwanie kondycyjne, fizyczne i psychiczne. Dla polskiego podróżnika to również prawdopodobnie jedyna szansa na zdobycie bieguna. - Mam 40 lat i coraz słabszy metabolizm. Gdy Marek Kamiński przemierzał Antarktydę, był ode mnie kilka lat młodszy. Ktoś powie, że Piotr Pustelnik stanął na szczycie Annapurny, gdy miał 60 lat, a Aleksander Doba pływa kajakiem po oceanach jako 70-latek. Jednak biegun to coś zupełnie innego. Trzeba mieć końskie zdrowie, siłę Herkulesa i niesamowitą wydolność, żeby przejść te 2,5 tysiąca kilometrów - mówi.
Swoją wyprawę zadedykuje nie tylko Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu, ale też dzieciom, którym stara się pomagać. Przez wiele lat był wolontariuszem Pomorskiego Hospicjum dla Dzieci, jest ambasadorem domu dziecka w Kętrzynie. - Na biegun dzieciaków nie zabiorę, ale chciałbym je wziąć na dużą wyprawę. W tym roku, gdy wrócę z Alaski, kilkoro z nich popłynie ze mną w rejs jachtem wzdłuż polskiego wybrzeża. A potem może uda się zorganizować dziesięciodniowy marsz w Norwegii. Chcę pokazywać tym dzieciom, że nie trzeba urodzić się synem prezesa spółki skarbu państwa, żeby robić duże rzeczy - tłumaczy.
Jeśli tylko uda się wyruszyć na biegun, Gienieczko będzie czuł się zwycięzcą. - To już będzie wygrana. Jak wrócę, ze spokojem będę przyjmował krytykę moich wcześniejszych wypraw, przestanie mnie ona boleć. A z ekstremalnymi wędrówkami skończę. Jako człowiek spełniony zajmę się tym, co najważniejsze - wychowaniem synów.