Anna Szafraniec-Rutkiewicz: Tylko ja czuję, co czai się w moim wnętrzu

PAP / Bartłomiej Zborowski
PAP / Bartłomiej Zborowski

Kolarka górska Anna Szafraniec-Rutkiewicz ma na swoim koncie m.in. wicemistrzostwo świata w cross-country i mistrzostwo świata wywalczone w sztafecie. Do osiągnięć mogła dołożyć medal olimpijski w Rio, jednak nagle jej karierę przerwała choroba.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Momentem zwrotnym, zarówno w pani karierze, jak i życiu prywatnym, były zawody w Czechach które rozegrano w kwietniu 2015 roku.

Anna Szafraniec-Rutkiewicz: To były trzecie zawody w sezonie 2015. Jechałam z moją ekipą, Kross Racing Team. Przed startem nie spodziewałam się, że może to być początek końca mojej kariery. Mówiłam Mai Włoszczowskiej, że nie lubię tej trasy, nie odpowiada mi jej profil, ale przekonywała, że szybko zmienię zdanie. Początkowo jej słowa były wręcz prorocze, bo razem z Mają spisywałyśmy się bardzo dobrze - odjechałyśmy od reszty stawki wciąż powiększając przewagę. Do mety pozostała ostatnia runda i nagle, zjeżdżając z góry poczułam, jakbym zderzyła się ze ścianą. W sekundzie osłabłam, nie wiedziałam, co się dzieje. Zaczęłam jechać slalomem. Majka mówiła, że pewnie spadł mi poziom cukru, ale wiedziałam, że objawy były zbyt poważne, jak na tak błahą dolegliwość. Dojechałam do bufetu, musiałam usiąść. Czułam się coraz gorzej. Bardzo szybko biło mi serce. W pewnym momencie straciłam przytomność. Diagnoza nie zajęła lekarzom dużo czasu - częstoskurcz komorowy.

Miała pani wcześniej jakiekolwiek niepokojące objawy?

- Nie. Raz na pół roku musiałam przechodzić badania w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej w Warszawie. Byłam tam dwa miesiące przed zawodami. EKG nie wskazywało na zaburzenia. Kiedyś podczas badań wydolnościowych pojawiły się pojedyncze pobudzenia, jednak były one związane z niskim poziomem magnezu i potasu. To się zdarza nawet ludziom nie uprawiającym sportu i nie świadczy o chorobie serca. Również rozszerzone echo serca nie wykazało nic niepokojącego.

ZOBACZ WIDEO: Oktawia Nowacka chciałam się poddać, to były bardzo ciężkie dni

Jeszcze w kwietniu pojawiła się nadzieja, że wszystko wróci do normy. Lekarze, mimo wykrytej arytmii, pozwolili na dalsze treningi. W wielkim stylu, dwa razy, wygrała pani zawody Pucharu Polski.

- Zalecenia czeskich lekarzy były jasne - po powrocie do Polski należy zrobić wszelkie możliwe badania. W Szpitalu im. Jana Pawła II w Krakowie powiedziano mi, że muszę przejść ablację [niszczenie energią termiczną fragmentu serca, będącego anatomiczną przyczyną problemu - przyp. red.]. Dowiedziałam się, że arytmię łatwo usunąć, a sam zabieg jest prosty i trwa zaledwie dwie godziny. Wielu czołowych sportowców miało arytmię i bez większych komplikacji wracało do sportu. Kiedyś nawet pisała o tym Justyna Kowalczyk - ona tez przeszła ablację. Zabieg przeprowadzono na drugi dzień - spieszyłam się, bo przecież nie po to ciężko pracowałam przygotowując się do sezonu, aby teraz cały zaprzepaścić. Szczególnie, że był to rok kwalifikacji olimpijskich. Niestety, podczas ablacji okazało się, że arytmia nie będzie tak łatwa do wyleczenia. Dodatkowo przyplątały się problemy z przetoką w prawej nodze. Musiałam przejść operację zszywania tętnicy i żyły głębokiej. Przez miesiąc nie było mowy o powrocie na rower. W tym czasie większe problemy miałam z nogą niż z sercem.

Powikłanie było błędem lekarskim?

- To niestety może się zdarzyć podczas ablacji. Lekarze dostają się do serca za pomocą elektrod przepuszczanych przez tętnicę. Czytałam, że zdarza się to w 0,5 procenta przypadków. Na szczęście po miesiącu noga zagoiła się, w Szpitalu im. Jana Pawła II przeszłam testy i okazało się, że moje serce świetnie reaguje na wysiłek fizyczny. Arytmia częściej pojawiała się, kiedy nie uprawiałam sportu! Co prawda, na starty w najważniejszych imprezach było już za późno, ale, jak pan wspomniał, zdążyłam wygrać z kilkuminutową przewagą w dwóch zawodach Pucharu Polski.

Serce jednak znowu dało o sobie znać na zawodach w Austrii. Powróciło to, czego najbardziej się pani obawiała.

- To był kluczowy moment. Znowu przydarzył się częstoskurcz, szybko podjęto decyzję o kolejnej ablacji, która była wykonana w łódzkim szpitalu. Jak mnie poinformowano, podczas pierwszego tego typu zabiegu często nie udaje się wypalić wszystkich obszarów odpowiadających za tę przypadłość, ale po drugim powinno być super! Ablację udało mi się załatwić szybko - do igrzysk w Rio zostało niewiele czasu, a wciąż miałam dużą szansę na start w Brazylii.

Co tym razem mogło pójść nie tak?

- Ablacja trwała pięć godzin. Nie udała się. Już na drugi dzień po wyjściu ze szpitala pojechałam na SOR. Potem problemem nie było już tylko uprawianie sportu - zaczęłam mieć trudności z codziennym funkcjonowaniem. Nawet wejście po schodach powodowało częstoskurcz. Po którejś już wizycie w krakowskim szpitalu, lekarze stwierdzili, że choroba jest zbyt poważna i nie są w stanie sobie z nią poradzić. Karetką zostałam przewieziona do Anina, gdzie leczy wybitny kardiolog profesor Łukasz Szumowski. Przeprowadził trzecią ablację. Niestety, również ten zabieg nie powiódł się i za miesiąc przeszłam kolejną ablację. Przeprowadzono ją z dodatkowym dojściem przez niewielki otwór w klatce piersiowej. Niestety, znowu przyplątała się przetoka, tym razem lewej nogi.

Przecież przed chwilą pani mówiła, że ryzyko wystąpienia tego powikłania to 0,5 procenta.

- Tak, ale stało się. Znowu musiałam przejść operację zszywania tętnicy i żyły głębokiej. Ponadto, okazało się, że arytmia została. Piątą ablację przeprowadził jeden z największych specjalistów w Europie, ale ponownie - zabieg nie do końca się powiódł. Na tym etapie sprawa zatrzymała się i trwa do dzisiaj. Mam wrażenie, że odwiedziłam już wszystkich lekarzy, ale nadal nie poddaję się i wciąż mam nadzieję na pełne wyleczenie. Co warto podkreślić, od zabiegu wykonanego przez profesora Szumowskiego, zniknął częstoskurcz, który z tego wszystkiego jest najbardziej niebezpieczny dla życia. Nadal mam jednak bardzo liczne dodatkowe pobudzenia komorowe, które utrudniają mi normalne funkcjonowanie.

Na drugiej stronie dowiesz się, co czuje mistrzyni świata podczas ataków choroby, jak na co dzień wygląda jej życie oraz jakie ma plany na dalszą walkę z problemami.
[nextpage]Czyli zdarza się pani czuć, jakby serce nagle przestało bić.

- Mniej więcej. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Czuje się przyduszenie w klatce piersiowej, w tętnicach szyjnych. Człowiek jest zmęczony, bo serce nierówno pracuje, często boli głowa, ponieważ ciśnienie jest zmienne - serce niewłaściwie pompuje krew. Można powiedzieć, że samo serce jest zdrowe, tylko elektryka szwankuje. Porównuję to do żarówki, która zamiast świecić miarowo, nagle zaczyna migotać.

Powiedziała pani, że nie poddaje się i wciąż ma nadzieję na wyleczenie. Jaki będzie kolejny krok w walce z chorobą?

- Co jakiś czas pojawia się nowy lekarz na mojej drodze. Zawsze mam nadzieję, że właśnie ten pomoże mi zupełnie pozbyć się choroby. Profesor Łukasz Szumowski i doktor Jacek Bednarek zrobili dla mnie bardzo dużo, to dzięki nim czuję się lepiej i jestem im za to bardzo wdzięczna. Chcę jednak w stu procentach pokonać chorobę. Zaczęłam nawet szukać niekonwencjonalnych rozwiązań czy specjalnych diet. Najgorsze jest to, że teraz wielu lekarzy, do których się udaję, kiedy widzą moją dokumentację medyczną, mówią: "skoro ci specjaliści pani nie wyleczyli, to my już niewiele możemy zdziałać".

Myślała pani o podróży za ocean?

- Niedawno jeden z lekarzy zaczął się śmiać, choć wcale mi nie było do śmiechu, że w moim przypadku został już tylko Boston. Tymczasem naprawdę wierzę, że nie muszę lecieć do Stanów Zjednoczonych, mamy w Polsce znakomitych fachowców i liczę na to, że znajdzie się taki, który pomoże mi w pełni wyzdrowieć.

Jak na razie jednak problem stanowi nawet wyjście z domu.

- Właściwie w ogóle go nie opuszczam. Muszę wieść spokojne życie. Każde emocje czy szybszy tryb życia powodują częste arytmie. Kiedyś byłam aktywna, w ciągłym reżimie treningowym. Tymczasem, nagle musiałam przestawić się na tryb życia staruszki, co jest dla mnie psychicznie nie do zniesienia. Muszę uważać na każdy ruch. Całe życie miałam określony cel, kolejne zawody, teraz ogromnie mi tego brakuje. Cały czas żyję w strachu, bo arytmia zawsze może przerodzić się częstoskurcz. Może się pojawić dzisiaj, a może za kilka lat. Nikt nie da mi gwarancji, że nie powróci. Ta niepewność powoduje największy dyskomfort. Jedna z teorii jest taka, że moje problemy powoduje wada genetyczna. Miałam odpowiednie badania w tym kierunku, ale pani profesor zaznaczyła, że na wyniki trzeba długo czekać, a sama metoda wykrywania błędów w genach jest na etapie raczkowania. Wszystkie inne badania, jak na razie, wykluczają tę przypadłość. Mam więc nadzieję, że prędzej czy później, antidotum się znajdzie.

W zeszłym roku wygasł pani kontrakt z grupą Kross Racing Team. Czy obecnie jest pani jakkolwiek związana ze sportem?

- Nie, choć wciąż tli się we mnie iskierka nadziei, że jeszcze będę mogła podjąć pracę w swojej dziedzinie. Kocham kolarstwo, nie mogę bez niego żyć. Nie wyobrażam sobie zajmować się czymś innym. Pogodziłam się, że już nie będę kolarką, ale mogę być choćby trenerką. Oficjalnie mój kontrakt z grupą Kross wygasł w grudniu 2016 roku, ale w praktyce wyglądało to tak, że od stycznia 2016 roku byłam cały czas na zwolnieniu lekarskim.

Nawet jeśli uda się pokonać chorobę, nie ma możliwości powrotu na rower?

- Ingerencji w moje serce było bardzo dużo. Poza tym, nie jestem już najmłodsza, mam 36 lat. Jeśli nawet mogłabym wrócić na zawody, to zajmowanie 20. czy 30. miejsca mnie nie interesuje. A zwycięstwa są praktycznie nierealne. Medal mistrzostw świata mam, ale olimpijskiego już nie zdobędę.

Zawód-trener to realna opcja?

- Tak. Z kolarstwem górskim wciąż jestem na bieżąco. Po pierwsze codziennie widzę, jak mój mąż, który jest przecież zawodowym sportowcem, wyjeżdża na treningi. Jak tylko włączam komputer, jako pierwsze odwiedzam strony dotyczące kolarstwa. Teraz zaczyna się dla mnie najtrudniejszy okres, bo będę podziwiać swoje koleżanki w akcji z perspektywy fotela przed komputerem. Cały czas jednak podnoszą mnie na duchu - mam kontakt z Mają Włoszczowską, Magdaleną Sadłecką, Katarzyną Solus-Miśkowicz oraz Paulą Gorycką.

Otrzymała pani pomoc od Polskiego Związku Kolarskiego?

- Mówiono o tym, że mogłabym zostać trenerką kadry. Poza tym, nie mam żadnego kontaktu. Zostałam sama ze swoim problemem. Sama szukałam lekarzy i możliwości leczenia. Na początku pomógł mi Piotr Kosielski, lekarz kadry. Potem jego możliwości się skończyły. Obecnie docieram do specjalistów dzięki pomocy moich znajomych z czasów aktywności sportowej. Bardzo wspierają mnie przyjaciele, z którymi znam się od początku mojej przygody z kolarstwem: Ania Cieślar, teraz już Palka, i Marcin Karczyński. Zawsze mówiłam że są moim przyszywanym rodzeństwem.

Ma pani o to żal do związku?

- Nie mam żalu. Jest się potrzebnym wtedy, kiedy zdobywa się medale. Przekonałam się o tym kilka razy w ciągu swojej kariery. Trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje.

Rodzina natomiast staje za panią murem w walce z chorobą.

- Tak, najbliżsi zawsze są ze mną. Bez słów rozumiem się choćby z mamą - tak było na początku kariery, tak jest i teraz. Cały czas jestem w domu, więc przebywam głównie z nią. Są ze mną też mąż i przyjaciele. Ponadto mam wielu znajomych niezwiązanych ze sportem. Jest profil na Facebooku "Arytmia serca - jak z nią żyć" - często tam zaglądam. Kiedyś moją drugą rodziną byli kolarze, dziś są arytmicy. Mówimy między sobą, że mało kto nas rozumie, bo objawów naszej choroby na co dzień nie widać. Tylko my czujemy, co czai się w naszych wnętrzach.

Rozmawiał: Dawid Góra

Źródło artykułu: