Anna Szafraniec-Rutkiewicz: Tylko ja czuję, co czai się w moim wnętrzu

Dawid Góra
Dawid Góra
Czyli zdarza się pani czuć, jakby serce nagle przestało bić.

- Mniej więcej. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Czuje się przyduszenie w klatce piersiowej, w tętnicach szyjnych. Człowiek jest zmęczony, bo serce nierówno pracuje, często boli głowa, ponieważ ciśnienie jest zmienne - serce niewłaściwie pompuje krew. Można powiedzieć, że samo serce jest zdrowe, tylko elektryka szwankuje. Porównuję to do żarówki, która zamiast świecić miarowo, nagle zaczyna migotać.

Powiedziała pani, że nie poddaje się i wciąż ma nadzieję na wyleczenie. Jaki będzie kolejny krok w walce z chorobą?

- Co jakiś czas pojawia się nowy lekarz na mojej drodze. Zawsze mam nadzieję, że właśnie ten pomoże mi zupełnie pozbyć się choroby. Profesor Łukasz Szumowski i doktor Jacek Bednarek zrobili dla mnie bardzo dużo, to dzięki nim czuję się lepiej i jestem im za to bardzo wdzięczna. Chcę jednak w stu procentach pokonać chorobę. Zaczęłam nawet szukać niekonwencjonalnych rozwiązań czy specjalnych diet. Najgorsze jest to, że teraz wielu lekarzy, do których się udaję, kiedy widzą moją dokumentację medyczną, mówią: "skoro ci specjaliści pani nie wyleczyli, to my już niewiele możemy zdziałać".

Myślała pani o podróży za ocean?

- Niedawno jeden z lekarzy zaczął się śmiać, choć wcale mi nie było do śmiechu, że w moim przypadku został już tylko Boston. Tymczasem naprawdę wierzę, że nie muszę lecieć do Stanów Zjednoczonych, mamy w Polsce znakomitych fachowców i liczę na to, że znajdzie się taki, który pomoże mi w pełni wyzdrowieć.

Jak na razie jednak problem stanowi nawet wyjście z domu.

- Właściwie w ogóle go nie opuszczam. Muszę wieść spokojne życie. Każde emocje czy szybszy tryb życia powodują częste arytmie. Kiedyś byłam aktywna, w ciągłym reżimie treningowym. Tymczasem, nagle musiałam przestawić się na tryb życia staruszki, co jest dla mnie psychicznie nie do zniesienia. Muszę uważać na każdy ruch. Całe życie miałam określony cel, kolejne zawody, teraz ogromnie mi tego brakuje. Cały czas żyję w strachu, bo arytmia zawsze może przerodzić się częstoskurcz. Może się pojawić dzisiaj, a może za kilka lat. Nikt nie da mi gwarancji, że nie powróci. Ta niepewność powoduje największy dyskomfort. Jedna z teorii jest taka, że moje problemy powoduje wada genetyczna. Miałam odpowiednie badania w tym kierunku, ale pani profesor zaznaczyła, że na wyniki trzeba długo czekać, a sama metoda wykrywania błędów w genach jest na etapie raczkowania. Wszystkie inne badania, jak na razie, wykluczają tę przypadłość. Mam więc nadzieję, że prędzej czy później, antidotum się znajdzie.

W zeszłym roku wygasł pani kontrakt z grupą Kross Racing Team. Czy obecnie jest pani jakkolwiek związana ze sportem?

- Nie, choć wciąż tli się we mnie iskierka nadziei, że jeszcze będę mogła podjąć pracę w swojej dziedzinie. Kocham kolarstwo, nie mogę bez niego żyć. Nie wyobrażam sobie zajmować się czymś innym. Pogodziłam się, że już nie będę kolarką, ale mogę być choćby trenerką. Oficjalnie mój kontrakt z grupą Kross wygasł w grudniu 2016 roku, ale w praktyce wyglądało to tak, że od stycznia 2016 roku byłam cały czas na zwolnieniu lekarskim.

Nawet jeśli uda się pokonać chorobę, nie ma możliwości powrotu na rower?

- Ingerencji w moje serce było bardzo dużo. Poza tym, nie jestem już najmłodsza, mam 36 lat. Jeśli nawet mogłabym wrócić na zawody, to zajmowanie 20. czy 30. miejsca mnie nie interesuje. A zwycięstwa są praktycznie nierealne. Medal mistrzostw świata mam, ale olimpijskiego już nie zdobędę.

Zawód-trener to realna opcja?

- Tak. Z kolarstwem górskim wciąż jestem na bieżąco. Po pierwsze codziennie widzę, jak mój mąż, który jest przecież zawodowym sportowcem, wyjeżdża na treningi. Jak tylko włączam komputer, jako pierwsze odwiedzam strony dotyczące kolarstwa. Teraz zaczyna się dla mnie najtrudniejszy okres, bo będę podziwiać swoje koleżanki w akcji z perspektywy fotela przed komputerem. Cały czas jednak podnoszą mnie na duchu - mam kontakt z Mają Włoszczowską, Magdaleną Sadłecką, Katarzyną Solus-Miśkowicz oraz Paulą Gorycką.

Otrzymała pani pomoc od Polskiego Związku Kolarskiego?

- Mówiono o tym, że mogłabym zostać trenerką kadry. Poza tym, nie mam żadnego kontaktu. Zostałam sama ze swoim problemem. Sama szukałam lekarzy i możliwości leczenia. Na początku pomógł mi Piotr Kosielski, lekarz kadry. Potem jego możliwości się skończyły. Obecnie docieram do specjalistów dzięki pomocy moich znajomych z czasów aktywności sportowej. Bardzo wspierają mnie przyjaciele, z którymi znam się od początku mojej przygody z kolarstwem: Ania Cieślar, teraz już Palka, i Marcin Karczyński. Zawsze mówiłam że są moim przyszywanym rodzeństwem.

Ma pani o to żal do związku?

- Nie mam żalu. Jest się potrzebnym wtedy, kiedy zdobywa się medale. Przekonałam się o tym kilka razy w ciągu swojej kariery. Trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje.

Rodzina natomiast staje za panią murem w walce z chorobą.

- Tak, najbliżsi zawsze są ze mną. Bez słów rozumiem się choćby z mamą - tak było na początku kariery, tak jest i teraz. Cały czas jestem w domu, więc przebywam głównie z nią. Są ze mną też mąż i przyjaciele. Ponadto mam wielu znajomych niezwiązanych ze sportem. Jest profil na Facebooku "Arytmia serca - jak z nią żyć" - często tam zaglądam. Kiedyś moją drugą rodziną byli kolarze, dziś są arytmicy. Mówimy między sobą, że mało kto nas rozumie, bo objawów naszej choroby na co dzień nie widać. Tylko my czujemy, co czai się w naszych wnętrzach.

Rozmawiał: Dawid Góra

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×